+10
aga-i-leszek 26 listopada 2015 22:48
Zacznę od ostrzeżenia – samego tekstu opisującego wyprawę wyszło kilkanaście stron w Wordzie, wybranych zdjęć mamy jakieś 10 razy więcej… Mimo to mam nadzieję, że zostaniecie z nami na dłużej – warto!;) Wstępnie zaplanowaliśmy 4-5 części relacji.

Przed nami 24 dni, 5607 km i 4 stany. Zaczynamy!

Na zachętę pokażemy Wam naszą trasę:



TAKTYKA "NA ŚLUB"
Ostatni rok był dla nas dość niepowtarzalny: dwukrotnie ślubowaliśmy sobie małżeńską miłość. Równolegle do przygotowań związanych z – było nie było – tym szalonym okresem, gdzieś tam po cichutku snuliśmy nie mniej istotne dla nas plany: te związane z podróżą poślubną.

Cel wydawał się oczywisty: miejsce, które wybierzemy, musi być odległe, takie, którego nie da się odwiedzić w naszym normalnym, piątkowo-niedzielnym trybie podróżowania po Europie. Miejsce, w którym nie będziemy skazani na słodkie nicnierobienie (to nie dla nas), a raczej takie, które każdego dnia zaskoczy nas czymś nowym. Nasza nowopowstała podstawowa komórka społeczna wytypowała jednogłośnie: Stany Zjednoczone!

PIERWSZY LOT NAD OCEANEM
Zapakowaliśmy się w dwa plecaki (duży i mały) i dwie walizki (w tej samej konfiguracji). Polecamy takie rozwiązanie – każde z nas miało zawsze po jednym plecaku na plecach i walizce w dłoni. Do Stanów zabraliśmy śpiwory, namiot postanowiliśmy kupić na miejscu. W koce i poduszki zaopatrzyły nas American Airlines – z ich pokładowych gadżetów korzystaliśmy przez cały wyjazd!



Bilety kupiliśmy przy wsparciu naszego przyjaciela, który od ponad roku był przez nas zaprogramowany na znalezienie lotów w wymarzonym terminie i destynacji. W końcu się udaje: stajemy się posiadaczami biletów na trasie Göteborg-Londyn-Los Angeles (z nocką w Londynie), a na trasie powrotnej: San Francisco-Londyn-Stavanger (w tym przypadku noc przyjdzie nam spędzić na norweskim lotnisku). Do tych perełek dokupujemy doloty z Berlina do Göteborga w jedną stronę i ze Stavanger do Warszawy w drugą. Łącznie, na powietrzną przygodą wydajemy 1500zł/os/w dwie strony. Pięknie!

DZIEŃ 1., 03.10.
Podróż rozpoczęliśmy 3 października o drugiej w nocy. Szybki marsz na dworzec w Poznaniu, przerywany sen w żółto-czarnym busie i po czterech godzinach wysiadamy w Berlinie. Z dworca ZOB na lotnisko Tegel dostaliśmy się miejskim autobusem. Kilka godzin oczekiwania w saloniku i w końcu rozpoczęliśmy dwudniowy maraton lotniczy: liniami SAS pokonaliśmy trasę Berlin-Göteborg, następnie Göteborg-Londyn (tu przytrafiło się godzinne opóźnienie, dzięki czemu mieliśmy więcej czasu na kosztowanie kolejnych trunków w bardzo dobrze wyposażonym saloniku), noc spędzona u przyjaciółki mieszkającej w Londynie i wreszcie: nasz pierwszy międzykontynentalny lot, Londyn Heathrow-Los Angeles.



11,5h trasę pokonaliśmy na pokładzie Boeinga 777 z układem siedzeń 3-4-3. American Airlines rozpieściło nas bardzo smacznymi posiłkami na gorąco i pysznymi lodami - wybaczcie za brak zdjęć kolan i detali co do jedzenia, dopiero uczymy się, co interesuje czytelników fly4free;) Dość wspomnieć, że Amerykanka siedząca obok nas zaczepiła stewardessę i powiedziała, że jeszcze nigdy nie jadła tak smacznego obiadu w samolocie. Wybór filmów był bardzo bogaty i każde z nas obejrzało po trzy pozycje. Podczas lotu właściwie nie spaliśmy – myślę, że trzymały nas emocje związane z rozpoczynającą się przygodą. Gdy przelatywaliśmy nad Arizoną, zachłannie przykleiliśmy nosy (a raczej ekrany kamerki i aparatu) do szyby – patrzyliśmy na Niego, Wielki Kanion, który mieliśmy eksplorować z poziomu ziemi już za kilka dni!



W Los Angeles wylądowaliśmy o godz. 17:00. Trochę obawialiśmy się rozmowy z urzędnikiem na lotnisku, jednak magiczne sformułowanie: „It’s our honeymoon and we decided that USA will be the best destination in the world” skutecznie rozmiękczyło konsule serce. Jedyną niedogodnością był sam czas oczekiwania – nie wiem, czy tak akurat trafiliśmy, czy tak jest zawsze w LA, ale kolejka była bardzo długa, spędziliśmy tam dobrą godzinę.

Po wyjściu z budynku lotniska jednym z pierwszych widoków, jaki zobaczyliśmy, była palma – taki prosty i oczywisty znak, że jesteśmy „gdzieś” indziej, z pewnością nie w Polsce i że właśnie zaczynamy poznawać nowe miejsce… Bardzo lubię to uczucie:)

Pierwotny plan zakładał, że pojedziemy do hotelu, następnego dnia spróbujemy zwiedzić LA z pomocą komunikacji miejskiej i dopiero wtedy odbierzemy samochód z wypożyczalni. Na miejscu stwierdziliśmy jednak, ze znacznie wygodniej będzie poruszać się autem od razu - Leszek nie był zmęczony, więc znaleźliśmy shuttle busa, który zawiózł nas bezpośrednio do Fox Rental Car. Tu znów czarodziejskie „It’s our honeymoon” i bez problemu otrzymaliśmy upgrade do nieco lepszej klasy samochodów. Na parkingu okazało się, że nie mamy co prawda dużego wyboru, ale Srebrna Strzała, którą wybraliśmy (pod tym kryptonimem kryje się zgrabniutka Hyundai Elantra), okazała się być trafionym wyborem.

Na samą wypożyczalnię polowaliśmy około dwóch miesięcy przed wakacjami, dzięki czemu udało się znaleźć całkiem korzystną cenę – 558$ za 18 dni, przy opcji oddania w zupełnie innej destynacji (zaczynaliśmy w LAX, kończyliśmy w SFO). Co istotne, byliśmy również zwolnieni z opłaty za przejechane mile, co w naszym przypadku również stanowiło sporą oszczędność. Samochód był całkiem nowy, dość powiedzieć, że oddaliśmy go z dwukrotnie wyższym przebiegiem, niż licznik wskazywał na początku;)

Warto w tym miejscu wspomnieć o naszym doświadczeniu związanym z ubezpieczeniem: pan z wypożyczalni próbował nas na siłę przekonać do wykupienia dodatkowego ubezpieczenia. Z tego, co wcześniej wyczytaliśmy, nasze RSA za 3,99$/dzień + LDW w cenie 11$/dzień były wystarczającym pakietem, ale pan dość uparcie twierdził, że w Kalifornii wymagane jest jeszcze inny rodzaj ubezpieczenia. Taka opcja oznaczała kilkanaście $ więcej za każdy dzień… Krótka wymiana spojrzeń z mężem i wspólnie orzekliśmy, że zaryzykujemy i pozostaniemy przy wcześniej wybranej opcji. Pan był niepocieszony, a my trochę przestraszeni – co będzie w przypadku kontroli? Może faktycznie musimy mieć dwa rodzaje ubezpieczenia? Już teraz uprzedzę bieg wypadków i zdradzę, że nasza decyzja okazała się słuszna – przez cały wyjazd nie mieliśmy ani jednej kontroli drogowej, ubezpieczenie też na szczęście nie przydało się w żaden inny sposób.

Wracając do planu dnia: po wypożyczeniu auta zlokalizowaliśmy nasz hotel. Kilka błędnych decyzji dalej wylądowaliśmy w prawdziwym amerykańskim motelu, w przedsionku którego stali prawdziwi funkcjonariusze LAPD, ziemia była wyściełana grubym dywanem pamiętającym zapewne seksowne łydki Marilyn Monroe, podobnie jak szafa grająca stojąca w barze… Byliśmy w Ameryce! Szybki drink przy hotelowym basenie i biegniemy nadrabiać zaległości w spaniu – jutro musimy mieć przecież siły na moc atrakcji!



DZIEŃ 2., 04.10.
Obudziliśmy się o 6 rano i taki nawyk został nam już do końca wycieczki. Nie jest to nasza wymarzona godzina wstawania, jednak emocje, które w nas buzowały, nie pozwoliły na dłuższe wylegiwanie. Poranna pobudka okazało się zresztą bardzo dobrą taktyką – każdego kolejnego dnia będziemy pokonywać po 400-500km, co w połączeniu z intensywnym zwiedzaniem, trekkingami i bieganiem z aparatem i kamerą sprawiało, że z kolei o 18-19, gdy robiło się już ciemno, szukaliśmy noclegu i o 21 zasypialiśmy, by znów o 6 rano wyruszyć ku przygodzie.

Wróćmy jednak do poranku w Los Angeles. Zapakowaliśmy do bagaży podładowaną elektronikę i zeszliśmy na hotelowe śniadanie. Jak się okazało, była to jedna (!) muffinka i kawa, co niezbyt nas zadowoliło. W dodatku była to typowa amerykańska kawa, o której marzyliśmy tyle razy, oglądając choćby Pulp Fiction… No cóż, Amerykanie może i mają najpiękniejsze parki narodowe, jednak nie wiedzą, jak powinna smakować klasyczna mała czarna. Na ten kawopodobny, zdecydowanie zbyt rozwodniony napój będziemy jednak skazani przez cały wyjazd.

Pamiętając o radach przyjaciół i opiniach krążących na forach, nie wjechaliśmy do centrum LA, które ponoć nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Nasze zwiedzanie rozpoczęliśmy za to od spaceru po molo i plaży w Santa Monica. Jest to miejscowość sąsiadująca z LA, oferująca szeroką plażę ozdobioną słynnymi błękitnym budkami ratowników. Santa Monica posiada również bulwar ciągnący się wzdłuż oceanu, usiany palmami i sportowcami. Jeszcze jedna ciekawostka: to właśnie tutaj znajduje się historyczne zakończenie Route 66. Podekscytowani zrobiliśmy zdjęcia przy symbolu Drogi Matki wiedząc, że za kilka dni będziemy przemierzać odcinek tej słynnej trasy w Arizonie.







Kolejnym punktem wycieczki było Hollywood. Wstępnie planowaliśmy jedynie dojechać do najlepszego punktu widokowego ze słynnym napisem, jednak po drodze skusiliśmy się na szybkie zaliczenie Alei Gwiazd. Jeśli czytaliście kiedykolwiek relacje z Hollywood, zapewne wiecie, że miejsce to nie robi zbytnio wrażenia – i tak faktycznie jest. Gwiazdy są umieszczone w najzwyklejszym chodniku, okolica nie jest szczególnie czysta czy też luksusowa… Sam chodnik ma kilka kilometrów długości, podczas krótkiego spaceru nie trafiliśmy na żadne znane nam nazwiska. No cóż, Walk of Fame zaliczone.

Powróciliśmy do pierwotnego planu. Powoli zbliżaliśmy się do napisu dumnie prężącego się na hollywoodzkich wzgórzach. Mieliśmy wielką frajdę obserwując, jak napis staje się coraz większy, aż w końcu dotarliśmy do miejsca, polecanego m.in. na portalu Interameryka (Canyon Lake Dr). Zaliczyliśmy również krótki spacer po osiedlu w Hollywood, podziwiając okazałe wille, równo przystrzyżone trawniczki i dumnie powiewające amerykańskie flagi. Oni naprawdę kochają swój kraj!









Wyjeżdżając z LA, przypadkiem natrafiliśmy na Warner Bros. Studio. Orientowaliśmy się wcześniej w cenach i czasie potrzebnym na zwiedzanie Warner Bros. czy Universal Studios i wiedzieliśmy, że musimy odpuścić, tym niemniej cudownie było zobaczyć te słynne hale produkujące takie perełki, jak nasz ukochany Big Bang Theory.





Naszym kolejnym punktem z planu wycieczki był pierwszy park narodowy: Joshua Tree National Park. Aby do niego dotrzeć, musieliśmy jednak pokonać 250km. Po drodze trzeb było jeszcze zrobić zakupy – polowaliśmy oczywiście na Walmart. Sklep zrobił na nas wrażenie – tam faktycznie wszystko jest DUŻE. Europejczyków może zadziwić ogrom zamrażalek z daniami gotowymi do odgrzania czy olbrzymimi wiaderkami lodów. Na próżno szukaliśmy bułek czy chleba – za tego typu łakociami będziemy musieli poczekać jeszcze kilka dni. Oprócz zapasów jedzeniowych (chleb tostowy, masło orzechowe, krakersy, batoniki musli, pomidory, sos bbq, serki topione – tak po krótce przez następne 3 tygodnie będą wyglądać nasze śniadania) kupiliśmy też namiot, który będzie nam domem przez kolejne kilkanaście nocy. 29,99$ za nasze pierwsze M1 – całkiem nieźle;) Zaopatrzyliśmy się też w różne gadżety po 1$, takie jak plastikowe talerze i kubki. Fajny ten Walmart:)

Po szybkim posiłku w McDonald’s jedziemy do naszego celu: Joshua Tree National Park. Warto opisać, jak trafiliśmy na nasze miejsce na campingu. Przed budką strażniczą, (w której nikogo nie było) znaleźliśmy tablicę informacyjną, na której była wywieszona lista gości. Podekscytowani znaleźliśmy nasze nazwisko – jesteśmy! Podążając za mapą znaleźliśmy w zupełnych ciemnościach nasze miejsce, przy którym na drewnianej belce znajdowała się karteczka z naszym nazwiskiem. Jest już kompletnie ciemno, więc dopiero rano przekonamy się, że pierwszą wspólną noc pod namiotem spędziliśmy… w samym sercu pustyni, pod olbrzymią skałą, wśród kaktusów i w towarzystwie kto wie jakich zwierząt! Magia!

Od razu może opiszę, jak wyglądają campingi w Stanach Zjednoczonych. Można je podzielić na te zlokalizowane w parkach narodowych i parkach stanowych oraz prywatne. Zawsze staraliśmy się wybierać te państwowe, ponieważ – mimo uboższego wyposażenia – były zwyczajnie tańsze, a co więcej, zazwyczaj były położone w bardzo oryginalnych i malowniczych miejscach. Nocleg na pustyni, w towarzystwie niedźwiedzi w sercu Yosemite czy na samej plaży nad oceanem – wciąż ciężko nam uwierzyć, że to wszystko przeżyliśmy. Państwowe campingi kosztowały od 10 do 35$. Jest to cena nie za osobę, a za miejsce na campingu, przy którym mogą się zatrzymać maksymalnie dwa samochody i kilka namiotów lub camper. Każde miejsce posiadało zawsze stół i ławki piknikowe oraz miejsce do grillowania, wyposażone w żeliwny ruszt. Jeśli chodzi o sanitaria, z tym bywało różnie – tańsze campingi oferowały jedynie zabudowane toi-toie (bez wody), te o klasę wyżej posiadały już umywalki z wodą, a najlepsze – prysznice na monety, prąd, a nawet pralnie (jednak to zazwyczaj w przypadku prywatnych campingów).



Miejsca na campingach można rezerwować z wyprzedzeniem, bardzo przydatna jest strona www.recreation.gov, na której znajdziecie potrzebne mapki, i dokonacie rezerwacji. My dokonaliśmy rezerwacji jedynie w przypadku pierwszego noclegu, wszystkie pozostałe znajdowaliśmy zgodnie z zasadą „first-come first served”. Warto jednak przypomnieć, że podróżowaliśmy w październiku, natomiast w miesiącach letnich należy rezerwować miejsca z wyprzedzeniem, zwłaszcza jeśli planujecie rozbić się w tak popularnych campingach, jak np. Mather Campground nad Wielkim Kanionem (mimo 327 miejsc campingowych, latem jest ciężko znaleźć wolny nocleg). W naszym przypadku jedynym miejscem, w którym zabrakło wolnych miejsc, a przerażanie na chwilę wypełniło nasze serducha z powodu zbliżającej się burzy, płonącego lasu, grasujących niedźwiedzi i widma 500$ mandatu, było Yosemite, ale o tym później;)

Odnośnie płatności – gdy na campingu nie było żadnych camp hostów (a zdarzało się tak bardzo często) opłaty uiszczało się, wrzucając określoną kwotę do papierowej koperty, a następnie do skrzynki znajdującej się przy tablicy informacyjnej lub przypiąć do słupka przy miejscu campingowym. W Polsce takie rozwiązanie by się za nic nie sprawdziło, prawda?;)

DZIEŃ 3., 05.10.
Jak już wspomniałam, budzimy się na pustyni: Mojave Desert:













Zrobiliśmy krótki spacer w okolicach campingu i ruszyliśmy do parku. Do Joshua Tree National Park wjeżdżamy, korzystając po raz pierwszy z America the Beautiful Annual Pass. To karta, która uprawnia do wjazdu do wszystkich (ponad 360!) amerykańskich parków narodowych przez 12 miesięcy. Karta jest imienna, jednak upoważnia do wpisania dwóch różnych nazwisk kierowców, którzy – po okazaniu dowodu – mogą wjechać na teren parku samochodem wraz z osobami towarzyszącymi. Annual Pass kosztuje 80$. Wystarczyło jednak krótkie zorientowanie się w temacie jeszcze przed wylotem i znaleźliśmy osobę chętną współdzielić z nami swoją kartę. Umówiliśmy się na połowę normalnej ceny i za 40$ otworzyły się przed nami bramy i ramiona rangersów wszystkich 10 parków narodowych, które zwiedziliśmy. Dość wspomnieć, że pojedynczy wjazd do dowolnego parku to koszt 20-30$, także nas zakup zwrócił się nam już na początku wycieczki. Annual Pass nie obowiązuje jednak w parkach stanowych. Przykładowo, za wjazd do Doliny Goblinów musieliśmy zapłacić 10$ za wjazd. Inną kategorią płatnych atrakcji są te położone na terenie rezerwatów Indian, jak choćby Monument Valley, gdzie zapłacimy 20$/samochód. Były to jednak pojedyncze przypadki tego typu dodatkowych opłat. Zdecydowaną większość widoków, których nie zapomnimy do końca życia, zobaczyliśmy, korzystając właśnie z America the Beautiful Annual Pass.

Zaraz za budką wjazdową odwiedziliśmy Visitor Center. Tu należy się mała dygresja na ich temat. Każdy wjazd do parku narodowego oznaczał możliwość skorzystania właśnie z Visitor Centers – budynków, w których otrzymywaliśmy darmowe mapy i gazetki informacyjne oraz fachowe porady strażników odnośnie tras wartych zaliczenia, lokalizacji najbliższych campingów czy prognozy pogody. W Visitor Centers znajdowały się również wystawy, a czasem całe muzea poświęcone danemu parkowi, jak również odbywały się pogadanki rangersów. Dodatkowo, często można tam było skorzystać z bezpłatnego wifi – obok sieciówek typu McDonald był to nasz drugi pomysł na darmowe internety. Jeszcze jedno – sklep z pamiątkami – to tam zawsze zaopatrywaliśmy się w pamiątkowe pocztówki. W niektórych parkach – jak np. w Bryce Canion czy w Zion NP – spod Visitor Centers startowały bezpłatne shuttle busy, przewożące turystów do największych atrakcji danego regionu.

W Joshua Tree spędziliśmy pół dnia, przemierzając pustynię i podziwiając krajobrazy za oknem.











Dalej ruszamy w stronę naszego kolejnego celu - Oatman. Nie dojedziemy tam jednak bez przygód: ten dzień nauczy nas, że nie wolno ignorować napisu „Next service: 100 miles”… Paliwa w tamtym momencie mieliśmy na około 80mil – na stację paliw dojechaliśmy dosłownie na oparach! Ta lekcja nauczyła nas pokory i do końca wyjazdu będziemy dbali o to, by bak był zawsze przynajmniej w połowie pełen.

Gdy emocje już opadły, mogliśmy na spokojnie rozkoszować się jazdą po totalnym pustkowiu – przed nami tylko wąska nitka drogi rozdzielona żółtym pasem, a wokół pustynia, nicość, pustkowie totalne. Bardzo rzadko mijamy jakiekolwiek auta, zapominamy, co to wyprzedzanie i korki. Jest cudnie!















Dojeżdżamy do Route 66. Klasyczna sesja z udziałem słynnego napisu na drodze i jedziemy dalej.



Na jakiś czas rozstajemy się z Kalifornią - wjeżdżamy do Arizony i po raz pierwszy podziwiamy rzekę Kolorado, która na tym odcinku zachwyca intensywnie niebieskim odcieniem.





Powoli się ściemnia, szybko zwiedzamy Oatman – miasteczko słynące z potulnych osiołków i starego hotelu, w którym podczas swojej podróży poślubnej spali Clark Gable i Carol Lombard. Jeszcze jedna ciekawostka – w hotelowej knajpie wszystkie ściany i sufit są gęsto wyściełane jednodolarowymi banknotami. My również zostawiamy tam po sobie ślad.











Starym odcinkiem Route 66 zajeżdżamy do Kingman, gdzie mamy zarezerwowany przydrożny motel w cenie 50$/pokój. Dobranoc!

C.d.n.

Dodaj Komentarz