0
elemela 19 sierpnia 2017 14:48
04.10.2016

Lot DUB-LHR-LAS przebiegł bezproblemowo, nie licząc beznadziejnej załogi Virgin Atlantic kręcącej nosem na jakąkolwiek próbę zamówienia alkoholu, najlepiej pić wodę lub nic. Jeśli już się zlitują i obiecają "zaraz przyniosę" NIE PRZYNOSZĄ! Na przyszłość już wiem, że na bezcłówce należy zaopatrzyć się w flaszkje na drogę :)


W Sin City lądujemy o 13:15 czasu lokalnego, meldujemy się w samym centrum sexu i rozrywki -hotel LinQ.



Poruszając kwestię przemieszczania się po Vegas, najwygodniejszą opcją jest: Deuce bus po Stripie, Fermont street (bilet 24h - ważny od momentu zakupu w maszynach zlokalizowanych na przystankach autobusowych) Uber na lotnisko.
Hotel LinQ jest spoko ale jak dla mnie nie wart swojej ceny. W porównaniu z Circus circus (skyrise tower) - standard podobny. Za to Linq bliżej ścisłego centrum, toteż po szybkim prysznicu fundujemy sobie spacer, sącząc zimną margaritę (bo w Nevadzie można pić alkohol w miejscach publicznych:) zmierzamy ku Bellagio na pokaz tańczących fontann,

jemy jakiegoś hamburgera pod wieżą Eiffla i spadamy do hotelu, jutro o 10:00 odbieramy auto z Alamo i zaczynamy road trip. W drodze powrotnej spotykamy gościa próbującego "zarobić" na życie w dość osobliwy sposób, nie żebrze, nie gra na gitarze czy jakimkolwiek innym instrumencie, nie próbuje nikogo wykiwać w 3 karty jak cwaniaczki na Krupówkach, stoi a przed sobą ma kartonik z tekstem: "kick me in my nuts for 20$" aż żałuję, że nie zrobiłam mu zdjęcia hehe.


05.10.2016-06.10.2016

Jak się rzekło, punkt godzina 10:00 przybywamy do wypożyczalni nieopodal McCarran airport, przed nami kilka osób, wszystko przebiega sprawnie i profesjonalnie, babaka nie wciska nam gpsa ani innych pierdół, jedyne co to udaje jej się namówić nas na jakiś extra cover w razie gdyby auto nie odpaliło, zepsuło się, padło (extra jakiś 100$) jako, że jestem przewrażliwiona w kwestii wypożyczanych wózków nie trzeba mnie długo namawiać.
Procedura wygląda tak, że z dokumentami Alamo udajemy się piętro wyżej na parking i wybieramy sobie wcześniej zarezerwowany wóz, czyli jak wybrał driver - a mój małżonek Mustang cabrio (wiatr we włosach, mustang z dzikiej doliny, Geronimo, kowboje, taaa oklepane, sztampa ale w końcu to dziki zachód!)Okazuje się jednak, że należało chyba przyjechać wcześniej, bo na parkingu tylko 1 mustek do którego sadowi się jakaś parka i 3 chewrolety.
Kła, kła, kła, kła. W umowie jest Mustang cabrio lub podobny, więc chyba skazani jesteśmy na jedno z tych podrapanych szmelców. Ale moja małżowina bierze sprawy w swoje ręce i ze łzami w oczach pyta panią z identyfikatorem Alamo szwendającą się po parkingu czy nie dało by się coś zrobić w tej kwestii, że mustang to było jego marzenie, że pochodzi z Polski-dalekiego kraju, gdzie w dzieciństwie mandarynki jadł jedynie na Święta Bożego Narodzenia. Pani mówi: "nie ma problemu, zadzwoni na myjnię na pewno przygotowują tam jakiegoś Mustka...o są 2 biały i grafitowy, który wybierasz?"
Po ok. 30minutach siedzimy w Mustku - jak roboczo nazwaliśmy nasz pojazd. Ba nawet bagaże się zmieściły, sztuk 3: jedna duża waliza i 2 plecaki po 35 litrów.
Ruszamy do najbliższego Walmarta celem nabycia drogą kupna: namiotu, materaca, śpiworów, latarek, cool baga, piwka/winka i czegoś na grilla, bowiem zmierzamy w kierunku Zion National Park.
Pierwszy Walmart jaki wklepujemy w gps nie dysponuje akcesoriami biwakowymi ale otrzymujemy adres Wallusia za winklem, gdzie maja wszystko co potrzebne. Wyjazd z Vegas dosyć się dłuży bowiem na autostradzie korki (mimo 6 pasów!), mamy więc lekką obsuwę czasową oraz brak rezerwacji na campgrandzie. Póbowaliśmy ok miesiąc przed wyjazdem na Watchman wszystko zajęte a na south campgrand tzw. first come, first served - czyli kto pierwszy ten lepszy.
Do bram parku docieramy gdy już robi się ciemno, jadąc z Nevady do Utah zmieniliśmy strefę czasową o czym oczywiście zapomnieliśmy(!). Rengers sprawdzając naszego annual passa informuje nas, że oba campingi są full. O nie co teraz!!!??? Proponuje alternatywę w postaci prywatnego campa kilkanaście mil dalej. Na co ja oponuje i wjeżdżamy do parku, zostawiamy auto i ciśniemy na sout camp z buta pytać ludzi czy możemy się rozbić obok nich. Przecież taki jeden camp-site pomieści z 2 czasem 3 auta oraz z 3 namioty. Pomyślałam, że mając tyle miejsca nikt nie odmówi, para około 30-stki, podbijamy, wyjaśniamy sytuacje, na co dzieczyna:"Sorrryyyyy". OK, idziemy dalej, przyznać muszę, że byłam lekutko rozczarowana, co za bicz! Starsza babaka, jeden namiot, jedno auto sama na sajcie, mówi: zaprowadze Was do gościa z group-site, spałam tam zeszłą noc, może jest tam miejsce...było, facet z campervana mówi, jesteście mi krewni 12$ i możecie się rozbijać...YUUPPII JESTEŚMY URATOWANI.
Jeśli będziecie kiedykolwiek w podobnej sytuacji bijcie od razu na group sites (group sites can accommodate a minimum of 7 people and maximum of 15 people; up to 5 vehicles (which can include an RV, trailer, pop-up camper, or utility trailer); and a maximum of 6 tents.) tam Was przyjmą z otwartymi ramionami tak czy siak gnieżdżą sie w kupie :) Na naszym sicie (nie licząc nas )były 3 campery i jeden namiot, który zamieszkiwały 2 urocze Azjatki, o imionach nie do zapamiętania.
Gdy rozbijamy namiot jest już ciemno, czołówki na głowę, pompowanie materaca, aaa ale ta samochodowa pompka jest głośna! ufff wreszcie, wino, kolacja z Walusia w postaci patery serów, salami i krakersów, dresik, śpiwór, pierwsza noc w namiocie.
pobudka o 6:00 trzeba jechać ustawić się w kolejce, bowiem ekipa z naszego grupowego sita się zmywa i musimy zmienić miejsce.
Małżowina drze prędko do bramy wjazdowo/wyjazdowej a tam z 25 aut!!!! o 6:15???!! nieee jest 7:15 nie przestawiliśmy zegarków :/
No to cudownie, trzeba było mustka ustawić do kolejki jeszcze wczoraj wieczór! Ciekawe czy uda nam się wjechać?!


Jesteśmy 27 w kolejce. O 11:00 jest wymeldowanie, dokładnie więc tyle przychodzi nam czekać, udaje nam się wjechać jako ostatnim, dostajemy swój prywatny site i karteczkę z kopertą do której należy włożyć 20$, szybka akcja toaleta, śniadanie, odpowiednie buty shuttle busem udajemy się do the Grotto/Angel's landing z postanowieniem takim włazimy do skał z łańcuchami, jak nie będzie zbyt niebezpiecznie to ciśniemy na szczyt jak będzie nie ciśniemy (nic na siłe), z moją równowagą nie jest najlepiej dlatego nie ma co ryzykować. Odpuściliśmy selfie on the top.


Szlak do momentu łańcuchów jest prosty a widoki zapierające dech w piersiach, warto się tam wspiąć nawet mając w założeniu nie wdrapywania się na sam szczyt. W drodze powrotnej wysiedliśmy przy Zion Lodge chcąc coś zjeść i wypić jednak było już zamknięte. Ja oczywiście z niedowierzaniem stukam w szybkę "jak to zamykacie o 17:30 a jest 16:45 dopiero!!!", na szlaku jakiś facet widząc, że mam zegarek zapytał która godzina, odpowiedziałam, na co ten zrobił dziwną minę, to mu pokazałam cyferblat, on :"OK, thanks", oczywiście podałam mu czas obowiązujący w Nevadzie! Ale kto by tam liczył czas na wakacjach, nie wiedziałam już jaki jest dzień, w jakim stanie jesteśmy i gdzie można pić piwko oficjalnie-legalnie a gdzie należy je umieścić w papierowej torebce i się nie afiszować:)
Tego dnia zostało nam jedynie ognicho i zupki Campbell's.


07.10.2016

05:00 nad ranem - już po zsynchronizowaniu zegarków, pobudka, strasznie wieje aż się nie chce wyłazić ze śpiwora, ale trzeba zaiwaniać, bo przed nami 145km do Bryce a tam też "kto pierwszy ten lepszy". Po ciemnościach zwijamy mandżur i ciśniemy, posilając się jerky wzdłuż widokowej 12-stki, jeno nic nie widzimy prócz rozjechanych kojotów, bo ciemno. Na gps-sie trasa wygląda przerażająco, serpentyny przeokrutne. Po drodze tankujemy w miejscowości Carmel, w tym miejscu dygresja: małżowina wraca z paragonem ze stacji, kupił kawę, energetyki i oświadcza, szkoda, że nie byłaś w środku, tam same trofea, giwery a przy kasie sprzedają naboje i pociski na sztuki(!). Od razu mi się to skojarzyło kiedy w dzieciństwie wysyłana byłam z karteczką i lnianą torbą do sklepu, kiedy pani sklepowa nie miała jak wydać końcówki dawała taką małą kosteczkę Maggi, popularna przyprawa do zup i sosów jeno 25lat temu sprzedawana w kostkach. A, że pochodza z Górnego Śląska Pani Gizela godała: "Niy mom jak wydać, dom magi wyrfel" :)
Przenosząc to do Utah wyglądało by to tak: "nie mam jak wydać, dam nabój" "ale ja nie mam nawet giwery" "jak można nie mieć giwery?!!!"
To tak jakby w latach 80-tych śląska gospodyni odpowiedziała w sklepie: "dziękuja za magi wyrfel, nie przido się, jo nie warza zup"...CO? absurd, szok, niedowierzanie :)
Na przeciwko stacji Shella opisanej powyżej była knajpka serwująca śniadania reklamowali się: 12 rodzajów omletów, naleśniki, kawa...hmm brzmi kusząco zjadłoby się cieplutki omlecik ale nieeeee trzeba gnać ustawiać się w kolejce do Bryce, czort wie czy mamy jakiekolwiek szanse, zwłaszcza, że wyjeżdżając z Zion o 05:20 ku naszemu przerażeniu zaobserwowaliśmy sznur z 15 aut w kolejce przed bramą wjazdową na camping, o wpół do szóstej!!! Po czym uświadomiliśmy sobie, że dziś jest piątek, po piątku następuje zwykle sobota a po niej niedziela a 10.10.2016 nastąpi poniedzialek - Columbus Day!!! Bank holiday, długi weekend, Amerykanie mają wolne! Help, dawaj gaz do dechy, ponoć mamy 6 cylindrów!


Tymczasem rozjaśniło się a naszym oczom ukazały się parujące rzeki i inne zbiorniki wodne, małżowina mówi, że nie może pruć bo coś śliska nawierzchnia, spoglądamy na termometr samochodowy (na szczęście wskazywał temperaturę w st.C) a na nim -9. O jasny gwint, zamarzniemy w tym namiocie z Wallusia za 24$!!!
Docieramy do budek rangersów, ba służbista chce paszport i abym się podpisała na annual passie (który swoją drogą zdobyczny, ważny jeno do końca pażdziernika), ciśniemy na pole a tam zero aut i campervanów w kolejce, co jest? wjazd od innej strony czy jak? ale objeżdżamy pole, wolnych miejsc w cholerę, myślę wszystkie pewno porezerwowane z góry czy jak, ale pytamy jednego gentlemana, który ewidentnie się zwija, twierdzi, że może nam odstąpić swój plac. na to wszystko nadjeżdża gospodarz campgrandu melexem i mówi:"rozbijajcie się gdzie chcecie, miejsc wolnych jest od groma, macie tu kopertę opłata 20$, prysznice i sklep są przy przystanku shuttle busa "


No ja pier.... to my tu w pizgawicy, po ciemnościach, na głodnego od 5:00 rano!!! a ty pół kampingu pusta, małżowina nie omieszkał napomknąć :"może nikt tu nie chce nocować przez te -9stC.
Hmmm to fakt, trza się zaopatrzyć w dużą ilość drewna (na amerykańskich campgrandach obowiązuje zakaz zbierania drewna, toteż należy się zaopatrzyć w drewienko ze sklepu/stacji benzynowej w cenie 5,50$(Bryce, Zion) - 7,80$ (Grand Canyon).
Udaliśmy się więc na zakupy do pobliskiej miejscowości Bryce town, jednak tamtejszy grocery store prezentował się bardzo ubogo, nawet kiełbasy na grilla nie mieli, phi! kupiliśmy więc kilka flaszek piwka HooDoo (polecam), lód i drewno.

Kiełbaskę oraz tańsze piwko mieli zaś pod nosem w sklepiku przy prysznicach na kampingu. A propos prysznica, jeśli chcecie skorzystać z takowego w Bryce zaopatrzcie się wcześniej w 2 złote monety jednodolarowe w owym sklepiku. Ja pokapowałam się za późno będąc już goła, klnąc pod nosem czemu te 25 centówki wypadają?! Może zepsute, owijam się ręcznikiem, zmieniam kabinę, też nie da rady. Przez zasłonkę kątem oka widzą jakieś info naklejone na lustrze: prysznice przyjmują jedynie złote 1-dolaróki, do wymiany w sklepiku...nosz by to szlag! zaś się ubierać przecież nie polezę tam w ręczniku! Po 8 minutowym, ciepłym prysznicu i kawce w promieniach słonecznego poranka jesteśmy gotowi na wędrówkę po Bryce canyon, wczoraj gość, który nas przyjął na pole namiotowe polecał zejście w dół kanionu i miał rację, kanion z zupełnie innej perspektywy, szał i mniej ekstremalne niż wspinaczka na Angels landing. Bryce podoba mi się jeszcze bardziej niż Zion, niesamowity.

Shuttlem wysiadamy na większości przystanków obserwując kanion z różnych stron i perspektyw...liga!




Wracając w sklepiku zaopatrujemy się w kiełbase i kilka dodatkowych piwek HooDoo. Ogień strzela, skrzy się, cykady nam grają, zimne piwko, kiełbaska z ogniska, ciepła zupka cambell's, ubrani na cebulke, jest nastrojowo, romantico...do momentu aż idę do pobliskiej toalety a tam informacja, że we wrześniu 2013 na terenie campgrangu widziany był mountain lion (coś jak pantera, puma tylko zółta!!), zalecenie by w razie ponownego spotkania nie uciekać, gdyż może to uruchmić instynk łowcy, najlepiej położyć się na ziemi i zakryć głowę, w przypadku posiadania dziecka lub zwierząt trzymać je kurczowo przy piersi i się modlić. JA PIERDZIIUU!!!
Biegiem wracam do męża, "Ty czytałeś na drzwiach kibla, montain lion!!!" Lwy, co ty gadasz, chyba za dużo piwek już wydoiłaś"
W nocy się budzę na siku (za dużo HooDoo), budzę męża: "wstawaj mnie odprowadzić do kibla, boje się lwów".
Budzimy się po 7:00 i lecimy zobaczyć wschód słońca, krawędź kanionu jest o jakieś 100m od naszego namiotu. Mijamy sajt Czechów, którzy balowali dnia poprzedniego do późnych godzin nocnych, Ci to HooDoo' obalili, cały stolik butlami zastawiony, hehe.




08.10.2016:

Pobudka wcześnie rano, piździ jak za cara! Piwo zmrożone 1-sza klasa, jedno co dobre z tego nocnego przymrozku to to, że nie trza kupować lodu, bo wytrzymał w stanie nienaruszonym.
Lecimy na krawędź kanionu podziwiać wschód słońca, zwijamy nasz kramik i z lekkim poślizgiem wyruszamy z Bryce a propos poślizgu wcale nie było tak zimno, rano wolontariusz z melexa (przyjechał sprawdzić czy żyjemy) poinformował nas, że wczoraj w nocy było mroźniej, spoczko czyli mniej niż -9C nie było, to dobrze, nawet nie chce wiedzieć ile było.
Ciśniemy do Capital Reef, mamy do zrobienia 200 km wzdłuż 12-stki, trasa którą się poruszamy jest niezwykła, zapierająca dech w piersiach ,jak dla mnie po prostu obłęd. Warto byłoby przylecieć tu tylko dla przejechania wzdłuż 12-stki. Krajobrazy zmieniają się co rusz, skały, przepaście, doliny, polany, lasy, raz rażąco-żółte choinki, zaraz potem pomarańczowe skały, żółte pagórki, następnie las sosnowy (Pixie National Forest).






Ta trasa jest piękniejsza niż niejeden park narodowy, zatrzymywaliśmy się co rusz celem powiedzenia „wow”, ba czasami nawet :”ja pier…!” droga wije się to w dół to w górę, w pewnym momencie jedziemy po samym szczycie grzbietu górskiego, po obu stronach 1000 stóp w dół.






#img38
Po drodze In the middle of nowher trafiamy na knajpkę w skale z widokiem na dolinę i inne skały, gorąca kawa, tost z jajecznicą i tu uwaga: dostęp do sieci komórkowej i wi-fi!!! Pierwszy raz od Vegas! Oniemiali z zachwytu docieramy do Torrey, miasteczko wygląda jakby czas się tam zatrzymał, trochę jak z westernu i wygląda na to, że panują w nim westernowe zasady: znak ostrzegawczy informuje (wolne tłumaczenie): jeśli jesteś rabusiem miej się na baczności, sąsiedzi znają i obserwują tu wszystkich i każdego z osobna, mamy giwery i nie dzwonimy na 911

W tej uroczej mieścinie, gdzie społeczność sąsiedzka dba o siebie nawzajem zaopatrujemy się w produkty żywnościowe pierwszej potrzeby typu: chleb, drewno, piwo i kontynuujemy naszą podróż w kierunku Fruita Campground gdzie zaplanowaliśmy nocleg.
Nieco rozluźniona już po Bryce, stale jednak powraca do mnie obrazek z napisem:”camgrand is full” z Zion, no i niestety w visitor center oczom naszym ukazuje się podobny!!!
Camping is full! Ale po tym czym karmiły się moje oczy przez ostatnie kilka godzin nawet się nie zmartwiłam tym faktem. Eeeee co lepszego mogą mieć w tym całym parku narodowym. Gość z visitor center zachęca, żeby rozbijać się gdzie chcemy byle 40 metrów od drogi, phhhiii taaa bez kibla, bez metalowej obręczny na ognicho i pewno jeszcze z kojotami a może i jakiś mountain lion nas odwiedzi w nocy!!! Zapada decyzja jedziemy dalej. Dobrze, ze mój obdarzony genem zapobiegliwości małżonek sprawdził wcześniej w apce wikicamps co się znajduje w okolicy, bowiem w visitor center w Capital Reef nie ma wi-fi (nawiasem mówiąc to istny skandal).
Wspomniana wyżej aplikacja informowała o znajdującym się 20 mil dalej campgrandzie Sleppy Hollow- Caineville z showerami, paleniskami, ławeczkami, znaczy się wszystkim czego było nam potrzeba. No to jedziemy dalej wzdłuż 12-stki, tu krajobraz staje się coraz bardziej surowy, mroczny, po obu stronach drogi wyrastają szare a potem czarne góry i pagórki, coś jak hołdy na Śląsku, krajobraz jak z thrillera, jakoś tak strasznie, dookoła jak wzrokiem sięgnąć pustkowie ani źdźbła trawy, ani wysuszonego krzaczka. Jakby wybuchnął wulkan pozostawiając po sobie morze czarnej lawy i zgładził wszystko co dotychczas żyło w tym regionie. Podbijamy na te wypasiony jak nam się wydawało campgraund a to pośrodku tej czarnej, strasznej, opustoszałej pustyni hałd, za ogrodzeniem 2 campervany (nikogo więcej!) i 2 wielkie psy, nawet właścicieli tego przybytku tam nie ma, jest za to informacja, że w razie czego dzwonić na podany numer telefonu. No fucking way! Nie chcę tu zostać, wygląda to jak w Mordorze, spadamy dalej.
Kolejne kilkanaście mil stąd jest kolejny campground. Tu wyglądało równie nieprzyjemnie, aż żałuję, że nie cyknęliśmy żadnej foty, tym razem ja mogłabym nawet tam zostać ale małżowina zaoponowała, „droga dojazdowa wygląda jak sito, nie wjadę tam Mustkiem”, „jesteś już zmęczony a zaraz zrobi się ciemno”, „co to to nie!”
W konsekwencji czego ciśniemy do Hanksville, miejscowość zaznaczona nawet na mapie, więc musi tam istnieć jakaś cywilizacja. Do tego trwają roboty drogowe: kładą nowy asfalt, czarny asfalt, wśród czarnych wzgórz, wokół smród smoły. Jak w piekle!

Myślę sobie: oby nasz mustek tu nie zaniemógł, zasięgu rzecz jasna nie ma a inne samochody mijają nas z rzadka.
Wyjeżdżamy na szosę i uciekamy z tego piekła, nagle na drodze jakaś mijanka, faceci od asfaltu jakoś dziwnie panicznie machają aby nas zatrzymać. Zatrzymujemy się, opuszczamy szybę, pan budowniczy dróg i mostów pyta: ”skąd jedziecie?”
-Z Fruity
- Jechaliście za autem pilotem?
- co?, nie.
- dlaczego nie?
- ale o co się rozchodzi?
- zapytam jeszcze raz, skąd jedziecie?
-Z Capital Reef, po drodze zatrzymaliśmy się na pobliskim campingu i jedziemy dalej w stronę Hanksville.
-ooooooo fuuuckkk, ten camping milę stąd??!!! Nie przewidzieliśmy tego. Mamy tu ruch wahadłowy, przez to, że zatrzymaliście się na campingu wjechaliście pod prąd, właśnie przepuszczamy auta z przeciwnej strony, ta droga jest pełna zakrętów, mogliście zostać (tu cytat) „roztarci na papkę”
-oh my Goshhhh!
No istne piekło, 12-stka trasa przecudnej urody a tu taki kontrast, jedziemy przez jakiś mordor. Pitajmy stąd a żwawo (byle nie pod prąd).
Wreszcie przybywamy do Hanksville, które okazuje się strzałem w 10-tkę, chyba najlepszy campground na jakim byliśmy (polecamy: Duke’s Slickrock campground&rv park).

Mają pole namiotowe z trawnikiem(!!!), alleluja pierwszy i ostatni raz wbijaliśmy śledzie w mięciutki trawniczek a nie w skałę lub kamień, łazienkę z prysznicami mielismy 10 metrów od namiotu, stoliczki, ławeczki, miejsce na ognicho a do tego laundromat, wi-fi a w pobliżu restauracja a to wszystko za cenę 16,60$. Prócz pola dla namiotów i campervanów maja też małę drewniane domki nazywane cabins (www.dukesslickrock.com).
Gdy tak sobie wieczerzaliśmy z małżonkiem, dobiegły nas dźwięki muzyki, ewidentnie była to muza na żywo i ewidentnie był to blues. Postanowiłam sprawdzić skąd ta muzyka, wyznaczając mężowi zadanie czuwania nad kiełbaskami i puchami chilli con carne (jedyną niedogodnością w rzeczonym Duke’s Slickrock były tzw. Fire pits bez kraty grillowej ale poradziliśmy sobie jakoś używając aluminiowej kratki grillowej). Podążam w stronę dobiegających dzwięków, przechodzę ulicę a oczom moim ukazuje się motel a przed nim na prowizorycznej scenie prawdziwy bluesman z krwi i kości rodem z Luisiany w kapeluszu zgarbiony nad klawiaturą, śpiewa :”baby, baby, baby blues”, wszystkie krzesełka, ławki wolne, publiki zero. Czekam więc do końca utworu biję brawo, bluesman :”thx, jestes moja jedyna fanka”, wracam do namiotu i zdaję relację z obchodu:”po drugiej stronie drogi, jakieś 200metrów stąd jest free live music przed przydrożnym motelem”, „no to dawaj jemy kiełbaski, bierzemy po piwie i idziemy”.
Jak pomyśleliśmy tak zrobiliśmy, „czekaj założę jeszcze kurtkę, bo chłodno”, nagle duuuupppp, małżonek:” ja pier….jestem cały w chilli concarne! Moja odświętna kurtka!”
Nie, nazwać nas idiotami to komplement! Nie było kraty nad ognichem, to wsadziliśmy puszki do żaru, jak się można domyślić byliśmy kiepscy z fizyki :/
Rozdupcyło puszkę, zawartość wylądowała w większości na kurtce przechodzącego nieopodal ogniska męża, a siła odrzutu poniosła pustą puszkę jakieś 7 metrów dalej, dobrze, że nie w stojącego w podobnej odległości wypożyczonego Mustanga bądź mieszczącą się 10 metrów dalej ogromną butlę z propan-butanem!!
Tępaki, baranie łby, ptasie móżdżki…określeń na taka bezmyślność nie zliczysz!
Zażenowani ale szczęśliwi, że uszliśmy z życiem udaliśmy się na koncert, publika zajęła już pierwszy rząd, dokładnie 4 osoby popijające piwo z butelek, toteż i my nie mieliśmy skrupułów wyciągnąć swojego, ba, mało tego po kilku kawałkach i sam artysta udał się na krótką przerwę i przyniósł 1,5litrową flachę whiskey i kubeczki. Odbył się krótki wieczorek zapoznawczy: Poland, Poland, Poland gdzie to było…Aaaaa w Europie, wypiliśmy po shocie, Pan bluesman opowiedział kilka historyjek o tym jak do Hanksville przyjechały na obóz letni dzieciaki z calej Europy a on grał dla całej tej kolonii, dla dzieciaków z Niemiec, Francji, Austrii i Polski też, kto by pomyślał tu w Hanksville! A jednak.

Cóż miły wieczór, facet nawet nieźle grał, gorzej śpiewał. Wróciliśmy do namiotu przedtem zajadając 2-gie ocalałe chilli con carne, swoją drogą pyszne, szkoda, ze to pierwsze wystrzeliło.
Spało się kapitalnie, świadczyć o tym może fakt, że obudziła nas dopiero temperatura panująca w namiocie po 9:00.
Typowy scenariusz: zwijamy namiot, ciepły shower, śniadanko, ba nawet skorzystanie z Internetu 




09.10.2016

Plan na dzień 9.10.2016: dotrzeć do Green River, tam mamy zablokowany nocleg w 6 Motel, okazuje się , że to tylko 57mil, więc dziś dzień bez pośpiechu, dzień relaksu, spania w łóżku king-size. Na samą myśl o noclegu w motelu jakoś dziwacznie zatęskniłam za namiotem i urokami campgrandów i ja, ta która najbardziej płakała, że nie będę mogła spać, że będzie zimno, głośno, robactwo, kleszcze, węże, skorpiony, że koniecznie na trasie muszą być hotele/motele, żeby się normalnie wyspać, umyć, zjeść pytam kierownika wycieczki:”gdzie mamy po drodze jeszcze hotele z free cancellation?” „np. w Monticello a co cancellować???”
Ja:”tak!” (fanfary).
W samym Green River nie nic szczególnie ciekawego, mają dobre żarcie meksykańskie z food truck’a Tacos la pasadita (https://www.yelp.com/biz/tacos-la-pasadita-green-river)
Ponoć jest plaża przy rzece ale nie udało nam się jej znaleźć. Toteż wy-chill-out’owaliśmy się leżąc w wygodnych łóżkach popijając alkohol miękki:)

Dodaj Komentarz