0
elemela 20 sierpnia 2017 19:47
15.10.2016

Po przebudzeniu zwijamy majdan, ja serwuje śniadanko a Robert jedzie do General Stora po gorącą kawę (w nocy było zimno). Dziś uderzamy w „drogę matkę” legendarną Rout 66.
Jadąc w stronę Wiliams mijamy sznur aut zmierzających do Wielkiego Kanionu, no tak jest sobota.
Dojeżdżając do Wiliams gps prowadzi nas główną trasą prowadzącą przez miasto i o mało co nie przegapilibyśmy odcinka 66-stki prowadzącej środkiem miasteczka (taki typowy Main street) gdyby nie konieczność zatankowania auta. Kiedy małżowina tankuje wóz, czyści szybki ja zauważam ekstra cadillaka przejeżdżającego zwolna równoległą ulicą, postanawiam się tam przespacerować….a tam co najmniej kilka jeszcze lepszych cadillaków, zaparkowane przy ulicy, restauracje, knajpy, dziesiątki sklepów z pamiątkami, wszechobecny znaczek Rout66.




Parkujemy auto gdzieś za winklem i spacerujemy, robimy dziesiątki zdjęć, kupujemy pamiątkowe koszulki, wracamy do auta i fundujemy sobie przejażdżkę 1-szym jak do tej pory odcinkiem drogi 66 (w Wiliams jest to odcinek 1-kierunkowy, prowadzący na wschód, więc w przeciwnym kierunku do zamierzonego przez nas, my dążymy na zachód jak rodzina Joadów, tak więc zawracamy gablotę i ciśniemy w kierunku Seligmann gdzie planujemy lunch w słynnym Snow cup u Delgadill’ów. Choć ta przydrożna knajpa (jak i całe Seligmann) jest szczytem kiczu i tandety to czuje się tam klimat sprzed tamtych lat, stare budynki, zamknięta stacja benzynowa, wszędzie wraki starych półciężarówek, pordzewiałe wozy policyjne, chewrollety, cadilaki, jakby czas się zatrzymał.





Odwiedzamy jeszcze sklep z pamiątkami Angel & Vilma’s Delgadillo’s w którym to mieści się zakład fryzjerski Angela i ruszamy w dalszą trasę do Peach Springs (ponoć miała się w tej okolicy znajdować jakaś podziemna restauracja/hotel ale po drodze nie było żadnych znaków informujących o tym, więc przejechaliśmy), kolejno Hackberry General Store a tam przed wejściem koncert, kobiecina wyglądająca jak Dolly Parton gra na keyboardzie i śpiewa, w koło żywej duszy nie licząc nas, sprzedawcy i gościa w średnim wieku bijącego brawo po każdym utworze, zachwalając co chwila jak uwielbia dany utwór i jakie niezwykłe było to wykonanie, prawdziwy fan, jeden jedyny ale za to jaki. Jak się okazało przybyliśmy na sam koniec koncertu, Dolly zwinęła wiec swoje klawisze, pożegnała się czule ze swym wielbicielem i odjechała starym, czerwonym fordem mustangiem – classic. Kobieta ta kojarzy mi się z tytułową Josephine z utworu Miki Urbaniak :”Ode to Josephine”….so far away from home.

#Img6





Kingman jest miejscem docelowym, gdzie zaplanowaliśmy nocleg na dziś (Ramblin Rose Motel tuż przy 66-stce), po dotarciu i zameldowaniu się małżonek stwierdza brak na stanie coli a przecież drink składający się z coli, lodu i łychy przed snem nikomu jeszcze nie zaszkodził, toteż wysłałam Go by zapytał pracowników motelu płci męskiej zgromadzonych na parkingu obok recepcji gdzie jest najbliższy sklep/stacja benzynowa/maszyna z napojami.
Wrócił mówiąc:”wiem, wytłumaczyli mi, prosto prawo, w lewo i już”,”no dobra to karnę się z tobą” – odrzekłam.
Wsiadamy, kręcimy, jedziemy może z 3 kilosy a sklepu nie widać ale skręcając w równoległą do 66-stki natrafiamy na mnóstwo klasycznych, zabytkowych aut stojących przy ulicy, obok na rozkładanych krzesełkach piknikowych siedzą właściciele, żony, całe rodziny, gromady, faceci dyskutują o pojemności silników, gdzieniegdzie otwarte maski. Co to jest, jakiś zlot?






Do dzisiaj nie wiemy czy to co weekendowy rytuał okolicznych właścicieli zabytkowych bryk czy był to jakiś zlot starych samochodów, w każdym bądź razie zaparkowaliśmy i pobiegliśmy zapytać czy możemy zrobić kilka zdjęć, odpowiedź brzmiała :”absolutelly”, pan nawet zapytał czy otworzyć maskę? Ach ta amerykańska motoryzacja. Zdjęcia wyszły licho bo robiło się już ciemno ale obraz brzoskwiniowego cadillaca z rejestracją Arizona już zawsze będzie mi się kojarzył z Kingman. Po drodze kupiliśmy z maszyny, podobnej, która stała miedzy recepcją a naszym motelowym pokojem.
Co jak co ale warto było się przejechać po mieście i trafić na takie kolorowe perełki.



16.10.2016
Powiem tak: linia kolejowa po drugiej stronie ulicy jest dość uciążliwa jeśli ktoś ma lekki sen, od ok. 5-6:00 składy towarowe kursują w te i we w te. No nic hazelnut’s coffea postawi mnie na nogi. Pakujemy sprzęty i w drogę. Kierujemy się na Sitegreaves pass – odcinek Rout 66 lubiany głównie przez motocyklistów, nic szerszego od motocykla nie może czuć się bezpiecznie na tym odcinku.






Non stop serpentyny, zakręty o 180 stopni, góra dół, mimo, że następnym przystankiem miał być Otman-gdzie miał ponoć panować :”smród niemiłosierny” z powodu osłów wałęsających się po ulicach, mimo wszystko nie mogłam się wprost doczekać.



Tu należy zdementować plotki na temat smrodu, nic nie śmierdzi, osły nie atakują ludzi, jest fajnie, westernowo. Trafiliśmy nawet na końcówkę jakiegoś przedstawienia ulicznego – pokazu rewolwerowców. Odwiedziliśmy hotel w którym Clark Gable and Carole Lombard spędzili noc poślubna (mają tam dobre lody) i ruszyliśmy dalej Topock nic tam nie ma tylko jakaś stara cementownia, potem przez krótki odcinek trzeba zjechać na autostradę bo droga 66 się kończy aby w Needless móc na nią wrócić, problem w tym, że w Needless wjazd na historic rout 66 jest tak beznadziejnie oznakowany (gps oczywiście też zwariował), że się zgubiliśmy, wkurzyliśmy, pokłóciliśmy i nie zauważyliśmy bardzo, bardzo wysokiego krawężnika z którego zjechaliśmy wyjeżdżając ze stacji paliw, kiedy przednie koła walnęły o asfalt (a walnęły z impetem i hukiem) byłam pewna, że co najmniej pokrzywiliśmy felgi, co zaskutkuje zejście powietrza i totalną lipą, potem tylne koła walnęły tak samo i od razu zrobiło się spokojniej, „zjedz na bok, tylko powoli”, na szczęście po oględzinach ustaliliśmy, że zjazd z pół metrowego krawężnika dla naszego kucyka to fraszka i może cwałować dalej. W końcu udało się zjechać na rzeczoną trasę 66, która prowadzi na tym odcinku wzdłuż autostrady. Między Essex a Amboy mijamy nasyp na którym ludzie kamyczków układają swoje imiona, coś w rodzaju grafitti. Zatrzymujemy się na stacji paliw w Amboy, domki Roy’s motel są niestety opuszczone, swoją drogą, kto chciałby nocować na takim odludziu.
Ponoć kręcono tu film “Autostopowicz”, hmmm czuję się w tym miejscu jakoś nieswojo, jakiś taki nastrój grozy, coś wisi w powietrzu.



Ciśniemy dalej celem jest obiado-kolacja w kultowym Bagdad Cafe, tu prowadzi najgorszy chyba odcinek Rout 66, dziura na dziurze, coś w stylu nawierzchni z płyt (jak u nas odcinek A4 do niemieckiej granicy), jechaliśmy 40km/h szybciej się nie dało, aż w końcu miarka się przebrała i poddaliśmy się zjeżdżając na autostradę. Było już późno a chcieliśmy zdążyć przez zamknięciem.



Do obejrzenia filmu oraz odwiedzenia tego miejsca zainspirowała mnie Dorota Warakomska w swojej książce „Rout66”. Miejsce to było na naszym bucket list, od kiedy przeczytałam o właścicielce - Andree Pruett - przywracającej nowe życie rzeczonej knajpie. Kobiecina opisana została jako pełna życia, energiczna babka (mimo ogromnej straty jaką poniosła: samobójstwo syna i śmierć męża)…niestety po tej Andree z książki nie ma już śladu, przywitała nas przerżliwie wychudzona, smutna, przygnębiona, styrana jakby nieobecna starsza pani. Mimo, że byliśmy jedynymi goścmi w lokalu, jakoś nie bardzo ogarniała temat z zamówieniem 2 hamburgerów, 1 piwka i 1 coli. Przy prośbie o rachunek to już w ogóle było zagubienie, prośba o kilka minut, poszukiwanie ołówka, kartki, obliczenia. Trochę mną to targnęło ale cóż nie miała łatwego życia Andree, trzymam za nią kciuki.
Ten dzień zakończyliśmy meldując się w przydrożnym motelu Economy Inn w Barstow.


17.10.2016

Przywitał nas pochmurny i wietrzny poranek, kawa serwowana w recepcji była wyjątkowo parszywa, a na domiar złego to ostatni dzień naszego road-tripa, jutro oddajemy auto i będziemy się przez reszte pobytu w USA tułać samolotami, busami, metrem i tramwajami, to takie nieamerykańskie damnmmmmmnnnnn!
Zwieńczeniem podróży słynną drogą matką ma być wizyta w muzeum Rout 66 w Victorville.
Po drodze jednak trzeba zjeść jakieś porządne śniadanie, w Economy Inn ponoć mieli serwować śniadanie ale jak się okazało składało się ono z ohydnej lury i herbatników typu bebe (to jeszcze skromniej niż english breakfast typu toast+jam…nie mylić z full english breakfast ale nie wyprzedzajmy faktów).
Co nas zaskoczyło, że o ile wcześniej jadąc Rout 66 sporadycznie mijaliśmy wszelkiego rodzaju pojazdy mechaniczne (nie licząc pomarańczowego Camaro, którego mijaliśmy kilka razy dziennie, bowiem podążał w tym samym kierunku, w tym samym celu – turystycznym) to jadąc na odcinku Barstow-Victorville trasa ta jest regularnie uczęszczaną przez wszelkie typy aut w tym Tiry, ruch jak w Rzymie!
Po drodze wypatrzyliśmy knajpę typowo śniadaniową Molly Brown's Country Cafe, tu też postanowiliśmy coś przekąsić, przywitała nas uśmiechnięta kelnerka z czajniczniczkiem kawy w ręku wręczając nam menu, roboczo nazwaliśmy ją Molly.
Molly wypytała skąd przybywamy, jak długo zabawimy w USA, co już zwiedziliśmy, wręczyła nam ulotkę zachęcając do odwiedzin muzeum Rout 66, oświadczyliśmy, że właśnie się tam udajemy. Przy kubku ciepłej kawy przejrzeliśmy menu, wybór padł na jakieś tam wymyślne omlety z miliardem dodatków, przyszła Molly z notesikiem, dolała kawy (o darmowa dolewka, very nice), pyta:
czy do tych omletów chcemy, bekon, sausage, tosta czy hash Browna…..zabrzmiało to jak jakiś test wyboru, pewnie to jakieś zestawy z tym omletem tylko nie doczytaliśmy w menu pomyślałam, odpowiadamy więc:
„to hash Browna”
Molly: OK. ….kontynuuje test wyboru: banana bread z masłem czy owsianka?
Ja: ooo chętnie spróbuję banana bread.
Mąż: ja dziękuję
Na co Molly: Jeśli nie na słodko to może greavy, serwujemy je na ostro z pieprzem, to specjalność zakładu
Mąż: przekonałaś mnie
Czekamy na zamówienie, lokal odwiedzają coraz to nowi „lokalsi”, wnioskuję stąd, że Molly wita ich każdego z osobna po imieniu i bieży ze szklanym czajniczkiem parującej, aromatycznej kawy przy okazji dolewając nam do pełna każdorazowo mijając nasz stolik.
Samą tą kawą już się zapchałam a tu idzie Molly z 2 talerzami a na nich:
Wielki omlet zwinięty w rulon a obok (!!!!) hash Brown ale jaki!!! Monstrualny, wielkości z 25cm x 10cm!!! Nie taki trójkącik jaki jadają Brytole
Wrócę jeszcze z gravy i banana breadem. Robert pod nosem :" ja pier…!"... Idzie Moly niesie cała gore greavy z jakim knedlem pośrodku, w drugiej ręce dzierży słuszna porcje ( jak mawia Makowicz) banana bread z masłem. W miedzy czasie druga kelnerka dolewa nam kawy ( wiadomo darmowa dolewka).
Popatrzyliśmy po sobie i w śmiech, no to dawaj „kto pierwszy?”
Po skonsumowaniu prawie w całości omletu i ziemniaczanego placka typu hash brown myślałam, że eksploduję, dodam tylko, że nie wygrałam w konkurencji : kto pierwszy ani nawet : kto więcej. Żal było zostawiać banana bread, wyglądał smakowicie, faszerowany orzechami ale od czego jest Molly, tylko rzuciła okiem na moją obżartą facjatę a już wiedziała, że więcej nie wcisnę przyniosła więc styropianowy pojemnik i zapakowała ciasto na wynos….ach ta Molly such a good girl.
Jakimś cudem udało nam się samodzielnie wytoczyć z knajpy, tym razem pomoc Molly na szczęście była zbędna ale nie pamiętam kiedy ostatnio się tak naćkałam na śniadanie, te amerykańskie porcje!
Po drodze fundujemy sobie przechadzkę po bottle tree farm aż wreszcie docieramy do Victorville i rzeczonego muzeum.




Wstęp jest bezpłatny a w drzwiach wita nas uroczy Lou, pyta skąd jesteśmy, w która stronę jedziemy ( w stronę Barstow czy San Bernardino) właściwie muzeum to zbiór staroci, książek, zdjęć związanych z mother road nic nadzwyczajnego ale opowieści Lou były tym czymś dla czego warto odwiedzić to miejsce.
Lou to 70 letni emeryt, wolontariusz, znający serie anegdot i opowieści, o każdym z eksponatów jak i miejsc na drodze 66 może opowiadać godzinami.
Zatrzyma się człowiek przy zbiorze artykułów o fermie butelek, bo właśnie pół godziny temu robił sobie tam selfi a Lou juz podjeżdża i pyta:" byliście tam?", "pewnie" odpowiadam, "spotkaliście właściciela", nieee, brama była otwarta a na bramie napis:" welcome, please come in"...żałujcie, to miły gość zna wiele opowieści związanych z droga, właściwie to butelkowe ranczo wymyślił jego kumpel a ten po jego śmierci kontynuuje to dziwactwo u siebie na ranchu, dacie wiarę, facet ma 80 lat i łazi po pustyni piechota do Victorville ( to ok 10 mil!) gdyby ktoś kazał mi przedostać się na druga stronę ulicy wiecie co bym zrobił?? Wsiadłbym w auto i podjechał a on łazi po pustyni!!! Dołącza do nas Robert :" o Amerillo, to ta słynna steak-knajpa?"
Lou zaczyna się śmiać :"próbowałeś?" Nie byliśmy w Amerillo, zresztą wiem, ze nie dałbym rady....nie dałbyś, kiedy byłem młodszy, byłem przekonany, ze dam rade, pamiętam, ze w razie porażki stek miał kosztować 15 $ to była kupa szmalu, myślałem uda się bez problemu, ale nie zdawałem sobie sprawy, ze aby najeść się pysznym kilogramowym stekiem za darmo należy zjeść mięso ale również, warzywa i ziemniaki wielkości melonow w czasie 2h. Rzygałem cały wieczór, rzygałem i płakałem, bo musiałem zapłacić 15$!
Skąd my to znamyyyy: „chopie nic mi nie godej przed chwilą byliśmy u Molly!!!”

Swoją drogą mój małżonek potraktował śniadanie u Molly jak wyzwanie (pewnie coś mu się ubzdurało, ze jak zje całość to żarcie jest w gratisie, ba jeszcze jego fotkę na ścianie powiesza pod transparentem :"our champions"
Wracając do Lou, pokazuje nam automobil z lat 30-stych, pyta:" jak można było kiedyś czymś takim jeździć? Trzy pedały, sprzęgło, hamulec, gaz i manualna skrzynia biegów, dodatkowo zapalało się go kręcąc korba, co było niebezpieczne o tyle, ze puszczając korbę mogła Ci ona połamać palce.
Mowie :"to chyba rower jest lepszy"...,
A propos roweru śmieje się sam do siebie Lou, kiedyś z kumplem postanowiliśmy przejechać odcinki rout 66 na rowerach, ja miałem biały bicykl a kumpel czarny, nawet ubraliśmy się ja na biało a on na czarno dla kontrastu. Gdy przejeżdżaliśmy przez miasteczka w Oklahomie dzieciaki wybiegały na pobocze i patrzyli z szeroko rozdziawionymi buziami i wybałuszonymi oczami.
Któregoś dnia zatrzymaliśmy się a dzieciaki nieśmiało podeszły do nas, nic nie mówili tylko się gapili ( zwłaszcza na mnie), jeden z nich ujął moja dłoń i lustrował dokładnie z każdej strony, od wewnątrz, zewnątrz jeszcze raz od wewnątrz w końcu napluł na wierzch dłoni i zaczął pucować mankietem swojej koszuli... Buehehehehe, prawdopodobnie nigdy nie widzial czarnego człowieka ale był zdziwiony, ze nie na się mnie umyć:)
Pogadaliśmy sobie na temat innych eksponatów i zdjęć znajdujących się w muzeum, po czym przerwała nam pracownica pytając:" Lou co Ci zamówić na lunch?" "Just cheeseburger, please” odparl Lou i zapewnił, ze złapie nas zanim wyjdziemy.
Przed wyjściem pożegnaliśmy się, wbiliśmy szpilkę w Śląsk na mapie świata, wrzuciliśmy 10$ as donation i po jakże milo spędzonym przedpołudniu udaliśmy się w kierunku Vegas.




Po drodze zahaczając jeszcze o outlet w Primm ale szalu nie bylo. Za to szal był kiedy mięliśmy wypakować wszystko z auta i spakować do walizy i 2 plecaków.
Zajęło nam to 2,5h, w miedzy czasie zaliczyłam atak paniki...nie damy rady, nie pomieścimy się. Znacie to uczucie kiedy nie wiecie w co ręce włożyć, od czego zacząć?
Ale po wywaleniu paru rzeczy udało się: great succes!!!



18.10.2016

Rano zdanie auta, przeszło bezproblemowo, jakby nie to, ze Robert przejechał zjazd do Alamo, juz na parkingu . Bojąc się, że będzie musiał objeżdżać wszystko dookoła, postanowił cofnąć (na jednokierunkowej... argumentacja:" oni przecież widza, ze cofam") no i kiedy w końcu udało się dojechać do punktu oddawania bryczek, pani odbierając przywitała nas: "good morning ser, widziałam, cos pan tam wywijał tym Mustangiem pod prąd, szczęście, ze nie rozwaliłeś auta na ostatniej prostej, buehehehe!"
Alamo polecamy i chwalimy za jakość, szybkość, obsługę, profesjonalizm.
Zdanie auta polega na zeskanowaniu kodu paskowego z przedniej szyby i tyle. Licznika nie sprawdzali, bo nie było limitu kilometrów, poziomu paliwa też nie, bo wybraliśmy opcję „oddajesz z „prawie-pustym” bakiem „nawet nikt nie looknął czy nie obity, nie poobdzierany bo przecież full ubezpieczenie. Fajnie. Aczkolwiek serce płacze kiedy nadszedł time to say goodbay i trzeba było oddać kluczyki, zżyliśmy się, polubiliśmy, to był dobry koń…będzie nam go brakować.

Tymczasem pora rozpocząć drugą część naszej amerykańskiej przygody, Pt: ”city break’i”, zwijamy manele i shuttle bus zawozi nas na lotnisko, lot relacji Las Vegas – San Francisco liniami SouthWest Airlines przebiegł bezproblemowo, ba prócz gratisowego bagażu głównego serwują też darmowe napoje (wow).

Dodaj Komentarz