+1
adamek 1 września 2017 22:36


Jedziemy z powrotem przez Goris. Akurat się wyrobiliśmy czasowo. Za nami podążają deszczowe chmury. Kiedy wjeżdżamy na góry po przeciwnej stronie miasta, widzimy jak droga wiodąca do Stepanakertu ginie w chmurach. Kierujemy się na Tatew. Tym razem wybieramy drogę normalną, a nie żaden podziurawiony skrót. Sęk w tym, że na głównej drodze dziur jest niewiele mniej. Po pół godzinie zręcznościowego omijania ubytków w jezdni, docieramy do Shinuhayr. Wioskę można podsumować jako zrujnowany kołchoz na skraju przepaści. Dotyczy to zarówno jego położenia fizycznego jak i wrażeń estetycznych. Według przewodnika jest tu gdzieś punkt widokowy.





Błądzimy po dziurach ułożonych w drogę, pomiędzy ruinami zabudowań kołchozu. Musiał być ogromny. Przypomina to raczej ruiny miasta. Betonowe skorupy, wystające zbrojenia, pełno gruzu, azbestu, złomu i śmieci. Tych przemysłowo-rolnych ale i takich zwyczajnych – ludzkich. Nigdy nie zrozumiem jak ludzie mogą żyć w takim syfie naokoło. Zadziwiające jest to tym bardziej, że Ormianie dbają o swoje domy. Śmieci w środku są niedopuszczalne, ale zaraz za oknem to już OK. Nie wiem, nie potrafię sobie tego wytłumaczyć nawet piramidą potrzeb Maslowa. Nie mówię przecież o segregacji odpadów, która dla tych ludzi mogłaby być faktycznie jakąś fanaberią, mówię o tym, żeby nie robić syfu tam gdzie się żyje. Dla siebie, swoich dzieci. To już nawet nie estetyka, to zdrowie.





Zamykamy oczy na wszechogarniający syf, na całe pola usiane torbami foliowymi unoszącymi się na wietrze. Przejeżdżamy na przełaj, po podmokłej, stromej łące, zupełnie nie wiedząc jak wrócimy. W końcu trafiamy na punkt widokowy. Gdyby nie śmieci, byłoby to przepiękne miejsce na piknik. No ale my przecież nie widzimy śmieci. Stoimy na skraju zielonego, głębokiego kanionu. Przed i pod nami majestatyczne góry, gdzieś hen w dole płynie rzeka. Na przeciwko, szczyty schowane są w chmurach. Do i raz widać tylko gdzieś w oddali cieniutkie, wijące się zygzakami dróżki, pojedyncze domy, jakiekolwiek ślady człowieka. Poza tym jesteśmy sami. Tylko my, nieskazitelnie piękna przyroda i ruiny ludzkich marzeń o potędze i idealnym równym społeczeństwie. Podczas gdy przyroda kwitnie, one zapadają się coraz bardziej w czeluściach historii. Zasilane tylko tymi cholernymi śmieciami teraźniejszości.





Udaje nam się znaleźć drogę pomiędzy ruinami kołchozu i wyjeżdżamy na obrzeżach Shinuhayr, przy skorupie starego sowieckiego przystanku autobusowego. Jest wielkości pałacu, zużyto nań tyle betonu co na niejeden dom. Kiedy wyjeżdżamy na drogę, mija nas Żiguli, w którym siedzi czwórka dzieci z ojcem. Prowadzi jakiś sześciolatek. Mają fantazję na armeńskiej prowincji. Ponieważ niedługo się ściemni, jedziemy do Tatew. Mijamy stację kolejki, zjeżdżamy w dół drogą wijącą się do Halidzoru, przejeżdżamy obok naszych „beczek”, jedziemy dalej. Po paru zakrętach stajemy na kolejnej krawędzi. Droga zwija się w zygzak prowadzący w dół. Zjeżdżamy w dół przepięknego kanionu – tego nad, którym mieszkaliśmy.





Po przeciwnej stronie na górze widać już wieżę kościoła Tatew. Zaraz obok znajduje się wioska. Przejeżdżamy rzekę w dole i zaczynamy się wspinać pod równie stromą drogę. Nagle kończy się asfalt i jedziemy po ziemi pooranej licznymi rowami, dziurami i wyrwami. Drogę dzielimy z krowami, owcami, psami pasterskimi. Jest ciaśniej niżby się mogło wydawać. W końcu dojeżdżamy do wioski. Nasz nocleg Saro's Bed & Breakfast znajduje się naprzeciwko kościoła. Zajeżdżamy więc pod pawilon, który okazuje się restauracją w remoncie. Na powitanie wychodzi nam 26 letnia córka właściciela. Czekała na nas z niecierpliwością. Jest przejęta, ale od razu widać, że to dobra dziewczyna i bardzo jej zależy, żeby nas jak najlepiej przyjąć. Zabiera nas do domu. Jedziemy przez wieś w błocie po kolana – jeszcze głębszym niż na drodze do Chyndzoresku. Po zrzuceniu rzeczy i krótkiej rozmowie przy ciepłej herbacie, nasza gospodyni od razu proponuje, że jej tata zabierze nas na wycieczkę na punkt widokowy aby obejrzeć klasztor. Najlepiej teraz, póki się nie ściemni.



A więc na wycieczkę! Podjeżdża jej tata - Saro swoim GAZ-em rocznik 1958. Samochód jest tak stary i wysłużony, że dziwne, że w ogóle jeździ. Pakujemy się do tyłu, na twarde deski i od razu ruszamy. Auto jęczy, dyszy, ryczy i trzęsie niemiłosiernie, ale bezbłędnie pokonuje głębokie błoto i wyboje na nieutwardzonej drodze. Kierowca uśmiecha się i co i raz po rosyjsku rzuca jakieś krótkie uwagi odnośnie do drogi. Po zaledwie 5 minutach jazdy zgrabnie dojeżdżamy na punkt widokowy na zboczu sąsiedniego wzgórza. Powoli zapada zmrok. Przed nami piękny Tatew, na skraju góry. Za kościołem rozciąga się kanion od nieba odgrodzony grubą warstwą ciężkich chmur. Stoimy w milczeniu i patrzymy na ten widok. - Widzę to codziennie i jeszcze mi się nie znudziło – rzuca Saro dostrzegając nasz zachwyt. Nie dziwię się. To jeden z tych widoków, które chce się łapczywie pożerać wzrokiem, jak najdłużej i jak najczęściej. Piękno natury i tajemniczy klimat ormiańskiego kościoła





Kiedy się zbieramy, zaczynają się wygłupy. Saro rozgaduje się i pokazuje co potrafi jego auto. Odpala GAZ-a, który powoli toczy się bez kierowcy a sam wskakuje na maskę. Proponuje szybki kurs prowadzenia radzieckiego gazika. Ula siada za kółkiem i próbuje okiełznać toporną, skrzypiącą i trzeszczącą bestię. Biegi, reduktor, ręczny – trzy, niczym nie różniące się od siebie dźwignie. Saro mówi po rosyjsku co robić, ja tłumaczę symultanicznie na polski, auto niekoniecznie się słucha nieopierzonego kierowcy terenowego. Saro pomaga z siedzenie pasażera, zupełnie jak instruktor w szkole jazdy. Pod górę, w dół, znowu w górę, przez błoto. W końcu auto gaśnie. Jesteśmy na miejscu, podekscytowani i zdajemy sobie sprawę, że piekielnie głodni.





Żona Saro, prowadząca restauracje pokazuje nam menu – kartkę, na której wypisanych jest kilka dań, które akurat zrobiła. Decydujemy się na wołowinę i miejscowy przysmak – potrawkę z królika. Do tego oczywiście ser i zielenina. Gospodyni stwierdza, że to mało i przynosi nam jeszcze domowej roboty kiszonki chleb, a ponieważ jest Wielkanoc, to oczywiście jajka na twardo i świąteczny płow. Na pewno jesteśmy spragnieni, więc dostawia jeszcze wazon kompotu i domowe wino. Wszyscy po kolei proponują domową wódkę z moreli. Kiedy grzecznie odmawiam, tłumacząc, że musimy jeszcze wrócić autem do domu przez wieś – co w takim błocie, mgle i w środku nocy nie będzie łatwe – wszyscy po kolei mówią zaskoczeni – Nie martw się, u nas nie ma policji – . Ilość jedzenia jakie pojawia się na naszym stole powoli zaczyna nas przerażać, a kiedy wjeżdża w końcu to co zamówiliśmy, tracimy wszelką nadzieję. Porcje są tak ogromne, że już wiemy, że się stąd wytoczymy. I jeszcze to ciepłe babcine "kuszajcje na zdarowie!".



Po kolacji przychodzi Saro. Zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią, będziemy mieli prywatny koncert gry na duduku. To drewniany instrument dęty z podwójnym stroikiem. Przypominający nieco flet prosty. Robiony jest z miejscowego drzewa morelowego. Wymyślili go oczywiście Ormianie, co akurat ma potwierdzenie nawet w nie-armeńskich badaniach. Nie mieliśmy wcześniej pojęcia o duduku. Saro na początku opowiedział o instrumencie – ciekawostka – wykorzystał go Hans Zimmer komponując muzykę do „Gladiatora” Ridleya Scotta.



Kiedy Saro zaczyna grać, odpływamy. Gdzieś w głębi duszy miałem maleńką obawę, że to może być jakieś fałszowanie, oczywiście nieładnie byłoby odmówić, więc był ułamek szans, że będziemy siedzieć i się męczyć. Jak na jakimś wczasowym pokazie "tradycyjnych" pieśni i tańców. Tymczasem, ciepłe, hipnotyzujące brzmienie duduka dosłownie mnie rozbraja. Momentami brzmi jak saksofon, aż dziw, że z kawałka drewna można wyciągnąć takie tony. Saro gra po kolei miejscowe pieśni. Z każdej z nich bije to co w Armenii najpiękniejsze: góry, niebo, słońce, kwitnące drzewa morelowe, stada owiec sunące zielonymi zboczami gór, tajemnicze, kamienne kościoły posępnie górujące nad wioskami. Aż przechodzi mnie dreszcz. W melodii słychać jednocześnie jakiś smutek, tęsknotę, nutkę melancholii. Przepiękna muzyka, której słucha się sercem. Najlepszy koncert. A dał go gość w kaloszach i roboczym ubraniu, który cały dzień remontował swoją restaurację.





Po koncercie Saro idzie zjeść kolacje z ekipą remontującą restauracje. My czekamy na jego żonę i córkę aby zabrać je do domu. Jest późno więc je zabieramy autem. Kiedy Panowie jedzą, Panie krzątają się w kuchni a my ogrzewamy się przy kozie i zaglądamy po cichu do garnków patrząc na pyszności przygotowane przez gospodynię. Po kolacji herbata. I oczywiście – warjenje – konfitura zamiast cukru. Ze słodkiej śliwy, coś pysznego. Panowie piją kolejkę, ja po raz kolejny z bólem serca odmawiam. Saro wznosi toast. - Żeby ludzie zawsze żyli w pokoju, żeby nie zabijali się a rozmawiali - . Prosty, ale jaki piękny. Jak ważny i jak bardzo na czasie i na miejscu tu, 20 km od ziem azerskich, które Ormianie okupują, żeby ochronić swój ukochany Karabach. Daje do myślenia. Tu w górach nie liczy się polityka, tylko ludzie. I to jest właśnie piękne. W tych górach i w tych ludziach.


Chcesz wiecej? http://przepodroze.pl/category/miejsca/azja/armenia/

szukaj "przepodroze" w Google, na Facebooku i na Instagramie

Dodaj Komentarz