0
Justyna O 8 grudnia 2019 14:12
Witajcie drodzy forumowicze :)

Tego roku zdecydowaliśmy się spędzić wszystkich świętych w bardziej optymistycznych okolicznościach, wybierając się na słoneczne wybrzeże USA :) Wyjazd był na tyle udany, że postanowiłam spróbować swoich sił i napisać moją pierwszą relację, żeby podzielić się z wami moimi spostrzeżeniami. Wszytko zaczęło się od doskonałej promocji na bilety do LA, bez większego zastanowienia stwierdziliśmy, że lecimy. Z uwagi na fakt, że podróż miała odbyć się kilka miesięcy po naszym ślubie to stwierdziliśmy, że uznamy to za nasz miesiąc miodowy i tu zaczęły się nasze kłopoty, ale o tym później:)

Bilety kupione za ok 1240 zł za osobę liniami FinnAir i British Airways na trasie:
Berlin - Helsinki - Los Angeles
Los Angeles - Londyn - Berlin

Termin: 27.10-11.11

W cenie był tylko bagaż podręczny, FinnAir ma 8 kg, a British Airways 23 kg. Trasa Berlin - Helsinki - Los Angeles była obsługiwana przez FinAir także, zmuszeni byliśmy zmieścić się w tych 8 i nawet się udało, z czego byliśmy bardzo dumni. Nie chodziło nam nawet o kwestie dopłaty do bagażu rejestrowanego, ale o fakt, że czas na przesiadkę w Helsinkach wynosił 40m, więc mieliśmy pewne wątpliwości, czy w tym czasie nasz bagaż zostanie wypakowany z jednego samolotu i zapakowany do drugiego. Nasz plan podróży zakładał ciągłe przemieszczanie także ciężko by było się spotkać z zagubioną walizką :)

Przygotowania
Z racji, że załapaliśmy się na Stany z wizą trzeba było ustalić plan działania. Ślub pod koniec czerwca także trzeba było poczekać do lipca z załatwianiem formalności. Czytałam na forum, że często wiza na nazwisko Panieńskie i dwa paszporty na granicy przechodziły bez problemu, ale uznałam, że przy odpowiednim zaplanowaniu da radę załatwić wizę już na nowy paszport, więc wolałam nie ryzykować (konsul oficjalnie zalecał w takich przypadkach wyrobienie nowej wizy). Także kolejkę na nowy paszport zaklepałam już przed ślubem (nie wiem jak w innych miastach, ale we Wrocławiu kolejki do urzędu wojewódzkiego w wakacje są niesamowite), szybkie odebranie aktu ślubu i wniosek o nowy paszport złożony. Po odebraniu paszportu, zaklepanie wizyty u konsula, wiza w nowy paszporcie, wszystko idzie według planu, idealnie. Nagle olśnienie, przecież bilety są kupione na nazwisko Panieńskie, trochę nasza głupota, ale nie do końca. Biletu były kupowane przez flighttix, który wymagał podania danych z paszportu, także był problem, bo nowego paszportu jeszcze nie było, więc podaliśmy dane ze starego. Stwierdziliśmy, że trudno, trzeba będzie pewnie coś zapłacić i nazwisko się zmieni. Głupi my, myśleliśmy, że życie jest takie proste :P Pierwszy kontakt do FinnAir(bilety przy kupnie oficjalnie operowane przez FinnAir, dopiero później okazało się, że część trasy będzie przez British ze względu na ich wewnętrzną współpracę), podobno nie ma z ich strony problemu, koszt 25 EUR i załatwione, ale musimy to załatwić przez pośrednika (na infolinii nas poinformowali, że jest to name correction, bo osoba zostaje ta sama).
Kontaktujemy się z pośrednikiem, okazuje się, że to będzie 200 EUR, bo to jest name change, a nie name correction + 50 EUR opłaty manipulacyjnej dla pośrednika. To już przesada, zaczynamy się irytować. Kolejny kontakt do FinnAir czy mogą to załatwić po swojej stronie, bo pośrednik trochę przegina, okazuje się, że w sumie to by mogli, ale tylko u siebie, a lot powrotny obsługiwany jest przez British, także nic to nam nie da. Kontaktujemy się z British, oni za to opłaty nie pobierają, ale oni nie są właścicielem rezerwacji, także nie mogą robić żadnych zmian. W międzyczasie negocjacja z pośrednikiem, że to name correction, a nie name change. Udało się, ale pojawia się kolejny problem. Pośrednik twierdzi, że nie da się edytować istniejącej rezerwacji, tylko trzeba anulować obecną i zrobić nową, a różnicę w cenie mamy dopłacić. Sprawdzamy aktualną cenę na tym rejsie, okazuje się, że bilety są aktualnie za ponad 8 tys., no to chyba żart? 2 Tygodnie załatwiania, a cena zmiany rośnie z dnia na dzień w zastraszającym tempie, termin wylotu zbliża się nieubłaganie. Poziom irytacji sięga już swoich wyżyn, a pośrednik dopytuje czy może już kupiliśmy sobie inny lot. Po 3 tygodniach i kilku nieprzyjemnych rozmowach okazało się, że udało się zrobić zmianę nazwiska za około 70 Euro. Zaledwie kilka godzin po informacji, że udało się dokonać zmiany, na Fly4Free pojawiła się informacji o promocji dokładnie na naszym locie, także oni naprawdę mają system, który nie pozawala na dokonanie zmiany w rezerwacji, tylko wymaga stworzenia nowej :)

Sumarycznie wszystko się udało i lecimy! W LA wynajęliśmy auto, spędziliśmy tam 14 dni i zobaczyliśmy następujące punkty (mapka poniżej)



Podróż rozpoczęliśmy w Berlinie (Tegel) do Helsinek, tam mieliśmy 40 minut na przesiadkę, także już w samolocie rozpracowaliśmy mapę lotniska, żeby sprawnie przemieścić się do odpowiedniej bramki. Przemierzyliśmy lotnisko sprawnym krokiem i bez problemu zdążyliśmy na boarding kolejnego samolotu do LA :) Z racji, że podróż odbyła się tylko z bagażem podręcznym, bez żadnych kolejek przeszliśmy odprawę paszportową (większość pasażerów udała się po odbiór bagaży). Szacunkowo od wyjścia z samolotu do złapania busa mineło ok. 30 minut, także bardzo sprawnie i bezproblemowo. Zdecydowaliśmy się na wynajem auta w polecanej wypożyczalni Alamo. Aby się do niej dostać trzeba podjechać busem, które bez przerwy krążą pod głównym wejściem lotniska, także nie czekaliśmy na niego dłużej niż 3 minuty. Później szybkie załatwienie formalności i udaliśmy się na parking w celu wybrania sobie auta. Muszę przyznać, że za to pokochałam tę wypożyczalnie. Bardzo duży wybór wykupionej klasy auta, także ja mogłam wybrać kolor, a mąż sprawdzał tak nudne rzeczy jak napęd na cztery koła czy pojemność silnika :P

Przygodę czas zacząć

Pierwsza noc w LA i już zaliczyliśmy swój pierwszy pożar, oczywiście bez dramatyzmu:) O trzeciej w nocy dostaliśmy, a raczej mąż dostał wiadomość sieciową o ewakuacji na pobliskich wzgórzach. Chwilę nam zajęło przetworzenie tej informacji i decyzję, że na owych wzgórzach się nie znajdujemy, więc uciekać nie trzeba i można spać dalej. Co ciekawe, przez cały wyjazd dosłownie nigdzie moja karta sieci nie łapała, także do mnie tego typu rewelacje nigdy nie docierały. Nie wiem czy to kwestia mojej sieci (Play), czy telefonu, temat otwarty. Powiew nadchodzącej przygody i zmiana czasu (chyba bardziej to drugie) nie pozwoliły nam za długo spać i przed 5 byliśmy gotowi podbijać Amerykę, tylko tak trochę ciemno, także zadecydowaliśmy się zacząć od podbijania okolicznych sklepów.

Witamy w mieście upadłych aniołów :)

Beverly Hills

Pierwsze chwile na mieście i już jakieś ciekawostki na nas czekają. Spodobało nam się rozwiązanie z parkometrami, przy każdym miejscu parkingowym stoi maszyna i w zależności czy postój został opłacony miga zielonym bądź czerwonym kolorem. Także nieopłacony parking widać z daleka:)



Jednostka straży pożarnej była dość opustoszała, ze względu na pobliski pożar, ale udało nam się poznać sympatycznego strażaka Steve'a, który uświadomił nas, że sezon na pożary dopiero się rozpoczyna. Podczas naszej podróży Amerykanie zrobili na mnie bardzo pozytywne wrażenie, zawsze uśmiechnięci i pomocni. Oczywiście mam świadomość, że ciężko oceniać mieszkańców po dwóch tygodniach podróży, ale pierwsze wrażenie jak najbardziej na plus:)



Za namową Steve’a wybraliśmy się na Rodeo drive, jednak na mnie ulica z drogimi sklepami nie robi wrażenia. Ale to może dlatego, że raczej nie kupuję zegarków za 30 000 :P




Jak LA to musi być Aleja gwiazd. Trochę pokrążyliśmy zanim znaleźliśmy sensowny parking, ale udało się za pomocą Parkopedii. Polecam, świetna apka,która jeszcze nie raz nam się przysłużyła. Osobiście sama aleja mnie rozczarowała, nie pokładałam w niej jakiś specjalnych nadzieji, ale spodziewałam się czegoś lepszego od chodnika w nie najlepszym stanie z zapachem popsutej kanalizacji w tle, ale dość marudzenia:)



Pan na zdjęciu jest moim mistrzem marketingu. Znalazł pustą gwiazdę, wydrukował złote literki i chętnym turystom robił zdjęcie na tle gwiazdy z ich imieniem i nazwiskiem (oczywiście statuetka Oskara też musi być) :)






Nasz ambitny plan zakładał szybkie zwiedzanie LA i wyruszenie do Las Vegas. Sprawdziliśmy korki i ustaliliśmy, że 14:00 to ostatni dzwonek na wydostanie się z miasta "bez korków". Jednak wydaje mi się, że LA i brak korków nigdy nie powinno pojawić się w jednym zdaniu ;) Po wizycie w tym mieście doszłam do wniosku, że w Polsce korki nie istnieją :P Co do samej jazdy, to początki były dość ciężkie, bo nie potrafię zaakceptować ich stylu jazdy, a mianowicie ciągłego jeżdżenia na zdrapkę. Do tego autostrady, które bywały do 6-7 pasów w jedną stronę i zawał gotowy;) Warto też przed przyjazdem zapoznać się z paroma szczegółami, które ułatwią jazdę, jak np:
- Jeżeli nie ma zakazu, to można na czerwonym skręcać na światłach w prawo,
- Na skrzyżowaniach pierwszeństwo ma ten, kto pierwszy do niego dojechał

Jak już po ok. 2 godzinach udało nam się wydostać z LA, zdecydowaliśmy się na krótką podróż po drodze 66. Z okazji zbliżającego się Halloween wystrój odpowiedni:)











Droga 66 wyjątkowo przypadła mi do gustu. Stare samochody, miejsca stylizowane na Amerykę z lat 80 i odpowiednia muzyka tworzyły klimat tego miejsca. Oprócz wyżej wspomnianych można również zobaczyć dość specyficzną twórczość jak las z butelek:)



Kolejny przystanek, a bardziej stacja to Barstow z wystawą pociągów. Michałowi powracają wspomnienia z dzieciństwa, czyli „O miałem dokładnie taki pociąg, a teraz mogę wejść na oryginalny egzemplarz"




Alien Jerky - Po drodze zatrzymaliśmy się z nadzieją na jakiegoś słodkiego przybysza z innej planety, ale musieliśmy obejść się smakiem, bo sklep był już zamknięty :) Zwiedzanie LA, wydostanie się z niego i dotarcie do Las Vegas to nie taka szybka sprawa, a żelki na nikogo czekać nie będą:P Jednak nawet z zewnątrz był ciekawą atrakcją.



Welcome to Las Vegas

Do miasta przejeżdżaliśmy dwa razy, pierwszy z LA, drugi po zwiedzeniu parków i ani razu nie udało nam się zahaczyć o znak Fabulous Las Vegas, także nie jestem pewna czy możemy uznać to miasto za odwiedzone ;)






Wreszcie udało nam się dotrzeć do hotelu, tylko tam musieliśmy się dobrze zastanowić czy to nie lotnisko patrząc po serpentynach rozstawionych przed recepcją. W hotelu czekały na nas kolejne amerykańskie nowinki, tylko tym razem związane z biznesem. Tylu ciekawych dopłat jeszcze nigdzie nie spotkałam, poniżej najciekawsze:
- standardem jest tzw. resort fee, które jest doliczane do każdej nocy (często drugie tyle co pokój), podobno w tym są wliczone dodatkowe usługi jak np. internet. Tylko nie bardzo rozumiem, dlaczego w takim razie na pobyt dostaję tylko 24h darmowego wi-fi :) Na szczęście w większości ofert na Bookingu, resort fee jest już wliczone, ale warto dokładnie czytać.
- dodatkowa opłata za dzwonienie miedzy pokojami i na recepcje - jak dla mnie to był hit, z tym się jeszcze nigdy nie spotkałam, słaby ze mnie biznesman, bo nawet mi to do głowy nie przyszło :)
- płatne sauny - no jednak jak hotel nazywa się 4 czy 5 gwiazdkowym to jednak chyba powinien je mieć w standardzie
- płatny parking – to akurat nie takie odkrywcze, ale warto mieć na uwadze, że większość hoteli przy Stripie ma płatny parking.



Kolejną rzeczą, która nas w Las Vegas zdziwiła to fakt, że to taki amerykański Ciechocinek  Chodząc po kasynach zaobserwowaliśmy, że znaczna część graczy to emeryci, co kłóciło nam się z wykreowanym przez media obrazem tego miasta. Postanowiliśmy zgłębić temat i zaczęliśmy od hotelowej telewizji  Okazało się, że hotele prowadzą liczne akcje skierowane do emerytów mające na celu ściągnięcie ich do swoich kasyn, jak np. podstawianie darmowych autobusów, czy dystrybucja darmowych obiadów. Także wyjaśniła się zagadka popularności tego typu rozrywki w tej grupie społecznej. Jednak czekało nas jeszcze wiele innych ciekawostek do odkrycia między tymi wszystkimi automatami, oto najciekawsze z nich:
• Każde kasyno ma odpowiedni system, który informuje kelnerów, który klient jest wartościowy, w związku z czym należy mu podać darmowego drinka, który sprawi, że zostanie grać na dłużej. Nie muszę nikomu tłumaczyć, że każda gra jest o wartości ujemnej, w związku z tym im dłużej gramy tym statystycznie więcej pieniędzy tracimy. Także jest to bardzo dobra inwestycja ze strony kasyna.
• Zgodnie z badaniami, bardzo wzorzyste dywany sprawiają, że chcemy zostać w danym miejscu na dłużej, dlatego też o dziwo, w każdym kasynie dywany były wymyślne. Przypadek?
• Każde kasyno nie posiada okien, ani zegarów. Dzięki temu łatwo zatracamy poczucie czasu, bo noc czy dzień, zawsze wygląda tak samo.
• Częstą praktyką jest rozpylanie specjalnie przygotowanych zapachów, mających na celu zatrzymanie nas w danym miejscu.
• Nawet przy barach znajdują się maszyny wstawione w blat, tak żeby nigdy nie musieć przerywać gry.
• Maszyny typu jednoręki bandyta, są specjalnie zaprogramowane w taki sposób, żeby wyrzucały wyniki typu „prawie wygrałem”, czyli coś co u niektórych wywołuje podobne reakcje mózgu jak w przypadku środków uzależniających (potwierdzone badaniami klinicznymi, więcej w książce „Błądzą wszyscy(ale nie ja) - polecam”)
Także trzeba im przyznać, że bardzo się starają, żeby się ze swoimi klientami nie rozstawać. Już nie wspominam o fakcie, że prawie każdy większy hotel, ma swoją galerię handlową, restauracje i wszystko, co pomoże Ci wydać każdą twoją złotówkę (bardziej dolara), bez konieczności opuszczania resortu. Przyznaje skala manipulacji i trików dążących do wyciśnięcia z ludzi wszystkich oszczędności przerosła moje oczekiwania. To wszystko tworzy z kasyn niezwykle ciekawe miejsce do obserwacji tego typu działań i zarazem niebezpieczne dla ludzi podatnych na tego typu zabiegi.


W Las Vegas nawet na stacji są maszyny, w sumie nie powinno mnie to dziwić:)












Freemont street

Wieczorem wybraliśmy się na freemont street, czyli konkurencyjną ulicę do Stripa :) Z uwagi na zbliżające się Halloween, było tam kilka tematycznych koncertów oraz odpowiednie dekoracje. Sufit wykonany jest z ekranów i raz na godzinę odbywają się pokazy z muzyką. W odróżnieniu od Stripa, tutaj parking jest darmowy;)







Odwiedziliśmy również Count's Kustoms, gdzie przerabiają auta, także fanom motoryzacji polecam odwiedzić. Auta bardzo oryginalne, nawet dla mnie dość ciekawe, mimo że szanowanego grona fanów motoryzacji bardzo mi daleko :) Wejściówka darmowa.





Valley of Fire

Wjazd dla samochodu - 10 USD

Do zwiedzania parków kupiliśmy America the Beautiful Pass - na miejscu 80$, można kupić średnio za pół ceny na OLX czy na forum. Z racji, że to park stanowy, owa karta nie obowiązywała. Pierwszy park i taka rewelacja, byliśmy zachwyceni :) Z perspektywy nadal uważam, że bardzo ładne miejsce, ale bywają też ładniejsze, o czym później.











Bryce Canyon

Wjazd dla samochodu: Anual Pass
Kolejnego pięknego dnia zatrzymaliśmy się w motelu pod samym Bryce Canyon. W nocy zrobiło się dość zimno, więc zostawiliśmy na całą noc załączoną farelkę. Oczywiście poziom szczelności okien w tym rejonie świata pozostawia wiele do życzenia, ale to zrozumiałe. Jakie było moje zdziwienie, kiedy rano na wewnętrznej stronie okna dostrzegłam lód. Pogoda za oknem sprawia wrażenie przepięknej, mocne słońce sugerujące ponad 25 stopni, także skąd mógł się pojawić lód? Szybkie sprawdzenie pogody w google (tak wiem, to już nie normalne, można było otworzyć okno) i moim oczom ukazuje się -13 stopni! Ktoś tu chyba przesadza z tym minusem, ale niestety nie. Także możecie sobie tylko wyobrazić naszą konsternację, prognozowane temperatury to około 15 stopni, także nie bardzo byliśmy przygotowani na taki rozwój akcji. Trudno, wyruszamy na podbój krainy lodu, udało mi się wygrzebać z plecaka jakąś zagubioną czapkę, więc mogę czuć się przygotowana. Co prawda, czapka nie moja i jak mąż ją pakował to stwierdziłam, że oszalał, ale kto by teraz pamiętał o takich drobiazgach:)

Jak już dotarliśmy to w Bryce się zakochałam, według mnie jeden z najpiękniejszych parków tego rejonu, tylko trochę zimno :) Najważniejsze, mają ogrzewane toalety, czad :P Niestety ze względu na warunki i nasz brak przygotowania za długo nie byliśmy w stanie wytrzymać. Definitywnie park warty odwiedzenia.







Zion National Park

Wjazd dla samochodu: Anual Pass

Kolejny park to Zion, pogoda nadal nie rozpieszcza. Wjazd na passa, czytaliśmy, ze bywają problemy z parkingiem, jednak przy tej pogodzie miejsc parkingowych było mnóstwo. Jednak ten park nie zrobił na mnie wrażenia, zapewne ze względu właśnie na pogodę. Po parku jeżdżą darmowe busiki, które podwożą do najważniejszych punktów. Zdecydowaliśmy się z nich skorzystać, ale było tak zimno, że zaraz po wyjściu marzyłam tylko o tym żeby do niego wrócić, także o dłuższym spacerowaniu, czy zdobywaniu szlaków nie było mowy. Muszę przyznać, ze ostatnio mamy taką passę psucia pogody wszędzie tam gdzie się pojawimy. Ostatnio udało nam się nawet popsuć pogodę we Włoszech, także jak się gdzieś wybieracie upewnijcie się, że nas tam nie będzie ;)









Horseshoe Bend

Wjazd dla samochodu - 10USD.

To tutaj zaczyna (kończy się?) wielki kanion. Miejsce warte odwiedzenia, w sumie jak większość parków w tym rejonie.


Zdecydowaliśmy się zostać w Page, które jest dobrym punktem wypadowym do pobliskich atrakcji. Jeżeli oczywiście Monument Valley (oddalone od page o 200km) można nazwać pobliską atrakcją. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy rankiem ukazały się naszym oczom dziesiątki balonów na niebie (nie przesadzam, było ich przynajmniej 50). Rozpoczeliśmy badanie tej sprawy i po podpytaniu miejscowych okazało się, że załapaliśmy się na coroczne regaty. Cóż za piękny widok! :)



Navajo National Monument

Wstep: darmowy

Po drodze do Monument valley, odwiedziliśmy stare indiańskie osady. Zanim jednak tam dotarliśmy, posłuchaliśmy googla i wybraliśmy proponowany przez niego skrót, który przez następne 40km wygłądał tak:





Indianie zdecydowali się na wybudowanie wioski na urwisku. Rozmiar jest imponujący, aczkolwiek byliśmy po drugiej stronie kanionu, także wioskę mogliśmy podziwiać przez lunetę. Na szczęście Michał zabrał ze sobą swój tele obiektyw, także dał radę uchwycić domki :) Trzeba przyznać, Indianie wybrali sobie bardzo dobrą lokalizację, bo z góry kanionu ich nie było widać, a z drugiej strony również raczej było ciężko.



Monument Valley

Wjazd dla samochodu: 20 USD (Bardzo warto)

Z racji, że to teren Indian, Pass nie obowiązuje. Miejsce niesamowite, tak często widziane na westernach, a teraz w rzeczywistości. Pętla ma ok 20 km, są tabliczki informujące o nie schodzeniu ze szlaku, także generalnie objazdówka autem, ale to w końcu Amerykańska wycieczka:) Nie polecam wybierać się tu samochodem osobowym, bo może to być stresujące przeżycie. Ogólnie to polecam na taką objazdówkę zabrać jakiegoś suv-a, bo często zdarzało nam się przejeżdżać po jakichś bezdrożach.
Po odwiedzeniu Monument Vallley stwierdziliśmy, że Valley of Fire nie robi już takiego wrażenia, także można je spokojnie odpuścić, jeżeli planujecie odwiedzić Monument. Oczywiście nadal Valley of Fire jest warte odwiedzenia, to tylko dygresja w przypadku braku czasu.













New Wave

Z racji, że na The Wave jest losowanie wejściówek i to z wyprzedzeniem, także nawet nie braliśmy w tym udziału, bo nasz plan podróży był dość płynny. Wybraliśmy się zatem na New Wave, zaraz niedaleko Page. Ogólnie przyjemne, spokojne miejsce, ale jak to zwykle bywa New Wave to nie The Wave, jakież to odkrycie z mojej strony :) Mnie osobiście nie porwało, można odpuścić jeżeli nie ma na to czasu.





Wielki Kanion

Kolejny dzień i kolejne wielkie przygody, tym razem przed nami wielki kanion. Faktycznie, jest wielki i piękny. Jednak z mojego subiektywnego punktu widzenia, nie rozumiem, dlaczego on jest na takim piedestale. Wiem, jest duży i to bardzo, ale inne parki zrobiły na mnie większe wrażenie, jak Monument Valley, Bryce Canyon, nie wspominając już Doliny Śmierci. Niestety, nie daliśmy rady zejść w dół kanionu, nasz plan podróży był zbyt napięty. Ostatnio łapiemy się na tym, że rezerwujemy zdecydowanie za mało urlopu, a potem jest płacz. Przy rezerwacji biletów wszystko wydaje się proste i szybkie, a później podczas planowania trasy ciągle dochodzą niewliczone wcześniej atrakcjie Must Have i kończy się właśnie tak.







Tego Pana, nie muszę nikomu przedstawiać, także wioska odwiedzona i lecimy dalej :)







Znowu powrót na drogę 66, miejsce gdzie wreszcie można zjeść coś normalnego :) Przez większość trasy mijaliśmy różnego rodzaju sieciówki, przede wszystkim tacos'y w każdym wariancie, także powoli zaczynało mnie mdlić na ich widok :) Raz wybraliśmy się do Denny's, to muszę przyznać, że czegoś równie okropnego to dawno nie jadłam, gotowa jestem stwierdzić, że podłością dorównywało ulicznemu jedzeniu w Havanie. Po tych rewelacjach stwierdziłam, ze McDonald's to u nich restauracja z fit jedzeniem :) Testowaliśmy też SubWay'a, który był ciut lepszy, ale nadal słaby ze względu na słabej jakości pieczywo. Jednak knajpki na drodze 66, to było to :)

























Zapora Hoovera

Szybka kontrola samochodu (sprawdzają auta na wjeździe, czy aby przypadkiem ktoś czegoś nie chce wysadzić, jak mniemam) i jesteśmy na miejscu. Jak dla mnie nic nadzwyczajnego, tama jak każda inna, trochę większa, nie moje klimaty. Aczkolwiek moja druga połówka jest zgoła innego zdania, także trzeba się przemęczyć :)





Dolina Śmierci

Nareszcie dotarliśmy do tego cudownego miejsca zwanego Doliną Śmierci, zdecydowanie mój numer jeden, z tych wszystkich cudownych miejsc, które odwiedziliśmy. Jestem w niej absolutnie zakochana, dlatego też tak ciężko mi było się pogodzić z jej opuszczeniem. O ile w każdym innym parku konieczność wyjazdu jakoś przebolałam, tak tu stwierdzam, ze byliśmy w niej zdecydowanie za krótko, bo niecały dzień. Koniecznie 2 dni minimum należy sobie na nią zarezerwować, im dłużej tym lepiej :) Przynajmniej wiem, że mam do czego jeszcze wracać. Także, jak dla mnie jest to najciekawsze miejsce tego rejonu, bo jak inne parki oczywiście były piękne tak po pewnym czasie mogłyby stać się monotonne. Każdy kolejny punkt wygląda podobnie i już tak nie zaskakuje. W dolinie śmierci jest zupełnie inaczej. Tam każdy punkt jest jakby z innej planety, wszystko zachwyca, a przebycie zaledwie kilku kilometrów sprawia wrażenie odbycia podróży galaktycznej (wiem, z lekka przesadzam, ale tylko lekko).

























Kolejna część tutaj : https://spolecznosc.fly4free.pl/blog/4257/usa-west-coast-krotka-podroz-w-strone-slonca-czesc-druga/

Dodaj Komentarz